Zdziadzieć… artykuł

Informacje o tekście źródłowym

Zdziadzieć…

Jerzy Grzegorzewski, przygotowując na scenę Starego Teatru w Krakowie Dziady Adama Mickiewicza, musiał mieć świadomość, że bierze na siebie duże ryzyko. Tradycja teatralna tego poematu w Krakowie nie ma sobie równych, żeby nie wspomnieć np. o Wyspiańskim, przypomnieć przedstawienie Konrada Swinarskiego, który 22 lata temu pokazał przełomowe w dziejach teatru widowisko romantyczne. Choć Grzegorzewski zasłonił się koncepcją przedstawienia autorskiego, publiczność przyjęła spektakl chłodno.

Reżyser tak wymieszał tekst, osoby i zdarzenia (pozostawiając podział na III części), że układają się one w zaskakującą, dziwaczną historię. Efekt był zamierzony — chodziło o to, by poemat zdegradować do roli teatralnych puzzli, które współczesny, wyzbyty rygorów artysta, będzie układać w dowolny sposób. Stąd już krok do zabawy konwencjami i stylistyką scen, żonglerki obrazami dramatycznymi, która w przedstawieniu Grzegorzewskiego wiedzie prym nad filozoficznym przesłaniem Dziadów. Chór jest więc taki jak w operze, zamiast bab i chłopów, panowie w smokingach. Zasiadające przy klawesynie Panny (Beata Fudalej i Ewa Kaim) są reminiscencją z Warszawianki Wyspiańskiego, podobnie jak piramidy bębnów, na których wygrywano kiedyś pieśni powstańcze. Salon warszawski reżyser potraktował karykaturalnie. Grający Senatora Jan Peszek prezentuje publiczności średnio udane pantomimy i ma w sobie zdecydowanie więcej z komedianta dell’arte niż z oprawcy, wysyłającego więźniów na Syberię. Przykłady można mnożyć.

Anioł Stróż, kreowany przez Małgorzatę Hajewską-Krzysztofik, będzie zawsze bronił Konrada. To, że czasami stanie dosłownie na Konradzie, nikogo nie dziwi, jeśli dodać, że wkrótce po tym przybierze postać pani Rollison i wygłosi monolog księdza Piotra. Nagromadzenie pomysłów wiedzie do sytuacji tak absurdalnych, że widz nie wie, jak je odczytywać, a i aktorzy nie wiedzą, jak grać.

Skoro więc tylko obrazy przemawiają do uczuć widza, skąd więc wziąć w spektaklu zaplecze intelektualne do wielkich monologów, w których Konrad wadzi się z Bogiem. Jak wskrzesić wielkie uczucia romantyczne w zimnych, koturnowych i zdystansowanych do świata bohaterach. Konrad stoi podparty o dekorację, ma wzrok utkwiony w ziemię. Wielką Improwizację mówi do siebie. I choćby Radziwiłowicz wygłaszał ten monolog najlepiej, widz nie przyjmie jego wersji, a czasami po prostu nie dosłyszy kwestii. Jedyny monolog w tej inscenizacji wygłosi wzruszająco Jerzy Trela w roli Adolfa.

Słabość Dziadów Grzegorzewskiego symbolizuje już pierwsza scena (choć efektowna). Wieśniacy zamieniają kopułę cerkiewną na zabawkowy, monstrualnych kształtów bączek i rozpędzają do obrotów, nad którymi nikt już nie panuje. Tak samo reżyser puszcza w ruch machinę teatralną i pozwala jej, by rządziła się swymi prawami. Świat rozsypuje się w drobny mak — nie ma ani kościoła ani niewinnych, bawiących się dzieci, ani bogów, ani bohaterów. Wreszcie nie ma nawet dyskusji z Dziadami Swinarskiego, z tradycją tej inscenizacji, ani propozycji zmiany dotychczasowych kanonów interpretacyjnych. Jest teatralny knot o pretensjach do wielkiego dzieła i bezsilność grających w spektaklu aktorów.