Wypisy z samego siebie artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Życie” nr 265
  • data publikacji
  • 2000/11/14

Wypisy z samego siebie

Od premiery Nocy listopadowej Stanisława Wyspiańskiego, którą Jerzy Grzegorzewski inaugurował swą dyrekcję w Teatrze Narodowym, minęły trzy lata. Dziś umilkły spory o kształt pierwszej sceny kraju, a reżyser powrócił do dawnego spektaklu. Pamiętając o swych Sędziach i Weselu, na nowo Noc… obsadził, inaczej rozłożył akcenty, próbował pozostawić samą esencję przedstawienia.

Trzeba szczególnej odwagi, by po latach wznawiać tak kontrowersyjną inscenizację. Nocy listopadowej stawiano po premierze takie same zarzuty jak wielu innym spektaklom Jerzego Grzegorzewskiego. Mówiono, że autotematyzm przyćmił inne wątki, polemizowano z rozbudowaną formą, wytykano „upajanie się” możliwościami technicznymi narodowej sceny. Od pierwszej chwili wydawało mi się, że wiele tych ataków miało ukryć zdezorientowanie krytyków. Uzasadniali oni własną bezradność wobec przedstawienia „jego zbyt małą wyrazistością”.

Ironia i współczucie
Byłem zwolennikiem tamtej Nocy listopadowej. Oglądając spektakl po raz drugi, dwa czy trzy miesiące po premierze, widziałem coraz lepiej rozumiejących się aktorów, czujących się wreszcie pewnie na wielkiej scenie Narodowego. Rzadkie to w polskim teatrze uczucie, gdy w trakcie grania spektakl rośnie, nabiera siły, zaskakuje nowymi barwami.

Noc listopadowa AD. 1997 zaczynała się zaczerpniętą z Wyzwolenia rozmową Muzy, Reżysera i Konrada. Ta pierwsza w nowym Narodowym sekwencja była podszytą ironią deklaracją programową Grzegorzewskiego. Artysta zaproponował zapierające dech widowisko, w którym istniały obok siebie dwa teatry. Pierwszy był gorzki, prześmiewczy, szydził z wystudiowanych bohaterskich póz i narodowego pustosłowia. Drugi miał w sobie żar prawdziwych emocji, nie wstydził się współczucia. W finale tłum wnosił przykutego do lawety Łukasińskiego. Reżyser jednym ruchem burzył wszystkie cudzysłowy, a cały teatr wypełniała modlitwa o wytrwanie. Rzekomy egocentryk Grzegorzewski odważnie komentował kondycję narodu.

Tamta Noc… wyznaczyła drogę dla narodowej sceny. Noc… w listopadzie 2000 roku pierwszy etap tej drogi zamyka. Grzegorzewski pokazał tu Sędziów i Wesele, w których trudno byłoby znaleźć jedną zbędną scenę. Po tych doświadczeniach postanowił powtórzyć pierwszy spektakl w Narodowym, wyciągając wnioski z dawnych prac. Zniknęły niemal wszystkie fragmenty z Wyzwolenia, sceny opatrzone operową ornamentyką, wreszcie rapsodyczne właściwe sekwencje z Lelewelem w roli głównej. Reżyser mocno okroił też tekst dramatu.

Bez pasji
Cel tych zabiegów wydaje się jasny. Jerzy Grzegorzewski jak mało kto szanuje czas w teatrze. Bez bólu rezygnuje więc z wielu tematów pobocznych, aby skupić się na tym, co najważniejsze. Miało to sprawić, że nowa Noc… będzie bardziej dynamiczna i zwarta, pozbawiona fragmentów niepotrzebnych. W rezultacie obecna wersja przedstawienia jest ponad godzinę krótsza od oryginału.

Żelazna konsekwencja reżysera robi wrażenie, ale też trochę żal wyciętych ze spektaklu scen. Nowa Noc… bardziej odpowiada temu, jak Jerzy Grzegorzewski widzi dziś dramat Wyspiańskiego, ale w porównaniu z inscenizacją sprzed trzech lat jest pozbawiona pasji. Indukcja scen wpłynęła także na całą koncepcję przedstawienia oraz charaktery postaci. Zamiast Doroty Segdy i Krzysztofa Globisza w rolach Joanny i Konstantego oglądamy Maję Ostaszewską i Mariusza Benoit. Oboje rzadziej wychodzą na scenę niż ich poprzednicy i może dlatego nie znajdują klucza do postaci. Benoit gra tylko chorobliwie ambitnego małego cynika, który marzy o zaszczytach. Związek z Joanną był w pierwszej Nocy… połączeniem fascynacji, miłości, zazdrości i nienawiści. Dumna Polka stawała się symbolem całego narodu. Konstanty pogardzał nim, a jednocześnie go podziwiał. Krzysztof Globisz świetnie podkreślał to rozdwojenie swego bohatera. Tym razem Benoit i Ostaszewska przedstawiają nam tylko seans nieukrywanej nienawiści.

Straciły nieco rytm sceny w teatrze Rozmaitości. Szkoda Igora Przegrodzkiego na krótkie momenty, gdy śpiewa kuplety Kudlicza, ale na więcej reżyser nie dał mu szans.

Przedstawienie Grzegorzewskiego zostaje w pamięci jako ciąg pięknych, mistrzowsko zaaranżowanych obrazów. Ponad narodową sprawą jest teraz świadomość nieuchronności śmierci. Najgłębiej zapada w pamięć scena na łodzi Charona, gdy miejsca obok siebie zajmują polscy i rosyjscy wrogowie. Reszta pozostawia niedosyt, jakby reżyser świadomie obciął skrzydła własnemu spektaklowi.

Dobrze, gdy kolejne przedstawienia Teatru Narodowego tworzą dla siebie punkty odniesienia, polemizują ze sobą lub się dopełniają. Nowa Noc listopadowa to zupełnie inne spojrzenie Jerzego Grzegorzewskiego na sztukę Wyspiańskiego, a jednocześnie autokomentarz do dawnej inscenizacji. Dziś jednak Noc… została pozbawiona żądła i trafia w pustkę, nie budząc emocji.