Witkacy, Grzegorzewski artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Słowo Powszechne” nr 107
  • data publikacji
  • 1992/07/09

Witkacy, Grzegorzewski

W 1985 r. minęła setna rocznica urodzin Stanisława Ignacego Witkiewicza. Kilka polskich teatrów, w tym i Stary Teatr, uczciło tę rocznicę inscenizacjami jego sztuk, ale dopiero w bieżącym roku PIW rozpoczyna krytyczną edycję Dzieł zebranych Witkacego, obliczoną na tomy powieści, dramaty, pisma estetyczne, krytyczne i publicystyczne, pisma filozoficzne, korespondencja, varia, kronika życia i twórczości, bibliografia. Przedsięwzięcie będzie realizowane przez lata — będzie to z pewnością prawdziwy renesans zainteresowań twórczością jednego z najoryginalniejszych i tragicznego polskiego twórcy.

Tymczasem, po paru latach, Witkacy znowu pojawił się na scenie Starego Teatru. (Wcześniej w repertuarze tego teatru znalazły się dramaty: Matka, Oni, Nowe wyzwolenie, Szewcy, Bezimienne dzieło, Gyubal Wahazar.) Tym razem Jerzy Grzegorzewski ułożył z fragmentów czternastu sztuk Witkacego jakby nową całość scenariuszową, nazwał ją tytułem ostatniego, zaginionego dramatu Tak zwana ludzkość w obłędzie i wyreżyserował. Powstało z tego twórczego zabiegu coś wielce dziwnego, niesamowitego, esencjonalnie Witkacowskiego, co w dodatku wypełnia pusty tytuł niezachowanego dramatu iskrzącego formą i kipiącą treścią.

Są tu znakomicie widoczne i słyszalne charakterystyczne dla teatru autora Matki jakości dramaturgiczne, psychologiczne, filozoficzne, estetyczne: surrealizm dziwności i niezwykłości, naturalności w nienaturalnym, snów i możliwych niemożliwości; seria naskakujących na siebie żywych obrazów; narastanie kierunkowych napięć dynamicznych, dziwność postaci, strojów, nazwisk; groteskowe figury uproszczonej psychologii — bohaterowie jako manekiny, automaty, marionetki; dojmujące odczucie obcości i wrogości bytu; wykrzywione istnienie w wyolbrzymionej matni; zamach społecznej mechanizacji na indywidualność; demonizacja totalna; wszech żargon filozoficzno — scientystyczno-uczniowski; walka płci; męki nienasycenia metafizycznego; amoralna tytaniczność bohaterów; pokusy totalitaryzmu i lęki wobec sił destrukcji; nihilistyczny bezsens wszystkiego, zapadający się pod maską siły w ruinę marności; koszmar istnienia podrygującego od tragizmu do błazeństwa; apokaliptyczne wizje totalnego końca. Można się tu jeszcze doszukać grubego naturalizmu, rozdyndanego ekspresjonizmu, taniego melodramatyzmu, przerażonego egzystencjalizmu. Rzeczywiście — wszystko się rozgrywa zgodnie z tytułem Tak zwana ludzkość w obłędzie. Czy nie za dużo? Sygnały, napoczęcia, wykrzykniki, spazmy — są wystarczająco ekspresywne. Reszta należy do aktorów i widzów. Przede wszystkim do reżysera.

Fascynacja Grzegorzewskiego Witkacym doznała tu artystycznej delektacji, która porwała aktorów i ogarnęła widownię. Atmosfera spektaklu, jego barwa emocjonalna, ton, dreszcz, diabielska gra formą, kunszt aktorski, scenograficzny i muzyczny, wysmakowanie każdej scenki, precyzja gestu, pozy, spojrzenia, błyski przestrachu i śmiechu przelatujące przez scenę i widownię… Wszystko — i jeszcze coś więcej. To przedstawienie znowu objawiło blask i siłę Starego Teatru — w spotkaniu z Witkacowskim dziełem, w artystycznym trudzie przemagania się z zagadkowym gigantem.

Stać się to mogło, ponieważ tej miary reżyser, co Grzegorzewski, powołał do współpracy tej klasy aktorów, co: Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Jerzy Stuhr, Jan Nowiski[Nowicki], Jerzy Trela, Jerzy Bińczycki, Anna Dymna, Dorota Segda, Ewa Kolasińska, Tadeusz Huk, Elżbieta Karkoszka, Izabela Olszewska, Beata Fudalej, Stefan Szramel… Komu, gdzie do jakiego przedstawienia udałoby się takich artystów zebrać wszystkich razem? I skonfrontować ich z taką wybuchowym materiałem dramaturgicznym? Toteż nic dziwnego, że wszystkie składniki teatralnego dzieła zespoliły się tu w szczytową formę. Na widok tej formy właśnie Witkacy pewnie by podskakiwał z zadowolenia i czarodziejsko unosił się nad sceną mocą błazeńskich min.