Wielki smutek, mały śmiech artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Tygodnik Kulturalny” nr 49
  • data publikacji
  • 1984/12/02

Wielki smutek, mały śmiech

Po obejrzeniu spektaklu w Teatrze Studio w Warszawie skłonna byłam „dać się pokra­jać” za Pułapkę Grzegorzew­skiego, po wieczorze w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu — za Pułapkę Brauna też. Teraz, po wizycie w stolicy Teatru Wybrzeże z Gdańska, gotowa jestem nadstawić się do tej operacji za wersję Babickiego. A wszystkie­mu najpewniej winien Tadeusz Różewicz, z okrucieństwem ge­niusza obnażający płycizny my­ślenia i skłonność do składania marnych szczątków krytycyzmu na ołtarzu wzruszenia.

Bo wzruszenie zjawiało się za każdym razem, choć za każdym razem, rozkładając spektakle na części, można się było w nich doszukać najrozmaitszych skaz. Grzegorzewskiemu np. łatwo można było zarzucić narcystyczne estetyzowanie. I niektórzy re­cenzenci mówili: dziwaczy, jak to zwykle on. W dodatku mając do dyspozycji sztukę wspaniałą — opowiadającą symboliczną histo­rię ludzkiego losu, zaciekawiają­cą literacką anegdotą, trafiającą w nasze dzisiejsze niepokoje, przylegającą do nastrojów. Sztu­kę, wytrzymującą porównanie z twórczością Franza Kafki, które­go biografia stała się osnową zdarzeń dramatu.

Pamiętamy: ojca-dziwaka-tyrana, który nie chciał lub też nie potrafił uznać literackich ambicji syna, bezradną i zaharowaną matkę, przyjaciela Maksa Broda, który nie spełnił testamentu au­tora Procesu, nie spalił jego dzieł, lecz przeciwnie — zadbał o wydanie, próbował interpreto­wać. Pamiętamy nieudane narze­czeństwo z Felice Bauer i nade wszystko lęki i obsesje, które musiały nękać Kafkę-człowieka, jeśli tak silne piętno pozostawiły na jego sztuce.

Nazywane są te lęki uparcie co najmniej od dwóch dziesiątków lat. Niemal za swoje uznali je swego czasu egzystencjaliści, przyznawali się do nich krytycy wojennych koszmarowi totalita­ryzmów, a tzw. psychiatria hu­manistyczna szukała potwierdze­nia własnych diagnoz i metod terapii.

„To ja jestem pułapką. Moje ciało jest pułapką, w którą wpa­dłem po urodzeniu” — powiada Różewicz ustami Franza, medy­tując nad źródłami własnego cierpienia. Tak, ciało. Które zmu­sza do podporządkowania się prawom natury, obowiązkom wo­bec rodziny, kodeksowi dżentel­meńskiemu, konwenansom towa­rzyskim, rygorom życia społecz­nego, konstytucjom, międzynaro­dowym układom. Ciało — źródło udręki, a jednocześnie jedyna, choć wątła i zwodnicza kładka, rzucona nad przepaścią, którą musimy pokonać za każdym ra­zem, jeśli kuszą nas nieprzenik­nione światy innych, jeśli chce­my jednak leczyć własne rany, szukając cudownej wody życia w kontaktach z drugim człowie­kiem.

Życie w świecie materialnym, wśród skarykaturowanych idei i strywializowanych marzeń, życie zgodne z regułami, dziedziczonymi przy urodzeniu wraz z ciałem, jest dla Franza z Pułapki koszmarem: te wszystkie szafy, łóżka, rodzinne obiadki, konwen­cjonalne „jak się masz”, zaręczy­ny, śluby, robienie dzieci, a mo­że i ukłony, wizyty u fryzjera, uściski dłoni, zwierzenia przyja­ciela, dyskusje uczone, nad celem i sensem. Ale Różewicz nie oszczędza herosa-pięknoducha. Pu­łapka jest tyleż opowieścią o potykaniu się o rafy materialne­go ludzkiego świata, o wstręcie do niego, co — o szukaniu recepty na udręki zadawane przez jednych w ramionach innych. Felice, Greta, Jana, Maks, Ottla i nawet Ojciec są przecież kolej­nymi obiektami zawiedzionych nadziei.

Znawcy orzekli, że trudno o twórców bardziej różniących się stylistyką niż Różewicz i Grzegorzewski. Ten pierwszy — nie tylko w Białym małżeństwie czy Do piachu — zadręcza się rozważaniami o przepastnościach i koszmarach ludzkiej natury, do­wodząc równocześnie swoją twór­czością, jak sceniczne są fekalia, pot, zaduch, masochizm etyczny i estetyczny. Grzegorzewski ma pewnie obsesje podobne, tyle ze jego metodą jest ucieczka z ludz­kiego bagna w świat niemate­rialny — w świat kolorów, dźwięków, rytmu, kształtów, niespodziewanych pauz, zawieszania głosu i przemilczeń, by tam szu­kać harmonii, która może być o­caleniem. I w tym sensie bliższy jest może Kafce niż Różewicz.

Nic zatem dziwnego, że reży­serując Pułapkę, usunął z niej wszystkie „szczęki pełne koro­nek, podniebienia, pośladki dziew­czyny, zęby” itp. Że nie pojawia się na scenie potworkowaty syn Grety, nikt nie bada miękkości materaców, a jedyną sceną u­trzymaną masochistycznie w sty­lu „niskim” jest scena u fryzje­ra, pomyślana jako taka trochę nie z tej sztuki, więc wprawiają­ca w zakłopotanie publiczność, która na ogół nie wytrzymuje nerwowo tej zmiany i wybucha gromkim, prostackim śmiechem, jakby zrozumiała nagle puentę pieprznego kawału.

Olgierd Łukaszewicz (Franz) zwierzył się w jednym z wywia­dów, że peszy go ten śmiech i odbiera ochotę do grania. Bo — myślę sobie — chyba rzeczywiś­cie powinien tkwić w człowieku, narastać, czaić się przez cały spektakl, podczas rozmów z Fe­lice, Maksem, Gretą, Ojcem, tym samym potęgować napięcie, ner­wowość. Tak, ale przecież musi nagle wybuchnąć. Taki bezsen­sowny, głupi! Niestosowny, bo ważne jest w tej scenie przecież nie to, że kopią kogoś w tyłek, ale że poniżają, degradują, u­śmiercają, plamią.

Realizacja Brauna jest odwrot­nością spektaklu Grzegorzewskie­go w tym sensie, że pokazano tu całą mizerię i brzydotę cielesności, nawet podświadome chucie i żądze. Jest to wszystko przecież tą prawdą o materialnym świe­cie, przed którą tak chciał ucie­kać Franz i którą tak mocno ak­centował Różewicz. Tu śmiać się „wypada” także z neurotycz­nego, przeintelektualizowanego a­depta literatury (Bogusław Kierc), któremu na widok powabnej , dziewczyny przy łóżku (Teresa Sawicka jako Felice) zbiera się na wymioty. Ale i tu śmiech u­rywa się, nagle, jakby jeszcze o­strzej — na widok dziarskich chłopaków w mundurach, ich karności, równego kroku, na wi­dok postaci w pasiakach i gazu. Tych, których raziło „dziwaczenie” Grzegorzewskiego i tych, których mierziły „naturalizmy” Brauna, pogodzić powinien Krzysztof Babicki, bo osiągnął w swoim spektaklu zadziwiającą jedność, gdzieś pomiędzy „sty­lem” Kafki i „stylem” Różewi­cza, a po trosze między Grzego­rzewskim i Braunem. Różewi­czowska „przaśność” pozostała, tyle że wtapiając w rytmy, świa­tłocień, wyrazistą, ale i łagodzą­cą melodią Babicki osłabił jej a­gresywność, a nie usuwając na­pięcia między tym, co w świecie „damskie”, a tym, co „męskie” dowartościował jednak wątek Ojca i syna. Syn, który milczy i nieustannie się zadręcza, a prze­de wszystkim — „pisze [...] przeczuł piekło i ciemność, dotknął absurdalnych horyzontów strachu i znalazł się w… pułapce własnej świadomości. [...] Przeczuł [...], ale nie potrafił określić, zapobiec, uratować. [...] A Ojciec? Ojciec nie rozumie «dlaczego» i «po co», niczego nie przeczuwa, tylko wie, że «oni już nadchodzą», wie, że trzeba uciekać, chronić siebie i najbliższych” — to refleksje reży­sera z notatek Przed pierwszą próbą.

Podniesienie do rangi prawdziwie teatralnego tragizmu racji Ojca dokonało się za sprawą Sta­nisława Michalskiego, który po­sługując się starym dobrym ak­torskim rzemiosłem, umiał wia­rygodnymi uczynić swoje pre­tensje do syna, co nigdy nie wy­powiadał słowa „my”, swoje roz­paczliwe próby zmierzenia się z „literackością”, z ludzką pogardą i szyderstwami, z odpowiedzial­nością za los najbliższych, ze strachem, co obezwładnia. Los przywiódł ich ostatecznie pod drzwi tej samej szafy, która z symbolu rodzinnego ciepła (dla Ojca) i pułapki pn. mieszczański luksus (dla syna) przekształciła się we wrota, wiodące prosto w otchłań, w śmierć. Dla obu.

Ta Pułapka oglądana w Te­atrze Rzeczypospolitej podsuwa dodatkowo interpretacyjny ślepy trop. Bo foteli pustych sporo, bo schodki, na których niegdyś pod­czas Warszawskich Spotkań Te­atralnych trzeba było dosłownie zdobywać sobie miejsce, szyder­czo teraz świecą łysinami. Bo studencką młodzież podmieniła e­lita administracyjna stolicy. A przedstawienia przecież na dob­rym poziomie i znakomite: choć­by Czekając na Godota, Wozzeck, Dziady

Profanacją jest zaiste, kala­niem uniwersalizmu sztuki Róże­wicza owo nurzanie się w publicystycznej aktualności. Ale to wieczne przecież polskie utrapie­nie — zakręty i pułapki historii, znaczące skazami twórczość naj­większych.

Więc dlaczego nie chodzą? Nie stać mnie na obłudę — wiem. Tyle że wcale nie jest mi przez to lżej.