„Wesele” w Starym artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Trybuna Ludu” nr 158
  • data publikacji
  • 1977/07/06

„Wesele” w Starym

Kształt pierwowzoru czyli krakowskiej prapre­miery Wesela pozostał już tylko legendą. Późniejszą sceniczną historię tej sztuki tworzyło wiele inscenizacji ważnych i ciekawych, ale brak wśród nich spektaklu, który byłby wyraźniejszą próbą syntezy. A może właśnie sekret żywotności Wesela polega na tym, że sam utwór pod ciśnieniem czasu i nowych historycznych doświadczeń pozwala na interpretacje bardzo różne, wręcz do nich prowokuje.

Swoistym na to dowodem — przedstawienie zrealizowane przez Jerzego Grzegorzewskiego w krakowskim Teatrze Starym. Jest to inscenizacja jawnie polemiczna wobec tradycji „chaty rozśpiewanej”, „kolorowej szopki”, dyna­micznego widowiska, które dopiero stopniowo zmienia się w chocholi taniec. Reżyser nader konsekwentnie dążył do ograniczenia w spektaklu ele­mentów rodzajowych, do pew­nej redukcji fabuły. Zapowia­da to już scenografia (również Grzegorzewskiego) ciemna w tonacji, w miarę niekonkretna, tak zbudowana w swych prze­strzennych rytmach, żeby niejako współbrzmieć z inten­sywnie obecną na scenie mu­zyką Stanisława Radwana.

Grzegorzewski dość ostenta­cyjnie podkreśla, że sam tea­tralny zapis anegdoty nie jest w tym przedstawieniu rzeczą najważniejszą — akcję pozba­wia płynności, chwilami mocno kondensuje tekst czasem świadomie zaciera czytelność dialogów, nakładając je na siebie w dwóch równoległych planach.

Jest to inscenizacja prze­korna wobec stereotypów, odważna jako próba spoj­rzenia na Wesele przez filtr świadomości człowieka współ­czesnego. Że było ono bezpar­donowym obrachunkiem z anachronicznym wówczas mi­tem narodowej zgody — to już wiemy — zdaje się mówić Grzegorzewski. Dlatego spra­wą znacznie ciekawszą jest dla niego analiza wszystkich mechanizmów „niemożności”, które ciążą na postawach inteligenckich bohaterów We­sela. To jest rzeczywisty te­mat krakowskiego przedsta­wienia. Wszystko inne pozo­staje na drugim planie.

Cena tej koncepcji okazała się jednak dość wysoka. Już pierwszy akt spektaklu to potwierdza. Od razu mamy do czynienia z artystowskim światem ludzi bezradnych, właściwie przegranych, lub skazanych na klęskę. Nawet weselny korowód pojawiający się dwukrotnie na scenie sprawia takie wrażenie. W ten sposób chocholi taniec, którego nie będzie w III akcie, trwa właściwie od początku.

Sądzę, że Grzegorzewski in­scenizując pierwszą część przedstawienia w tym klima­cie i tonacji odkrył karty za wcześnie. Potem już nic nie jest niespodzianką — ani nie najprecyzyjniej prowadzony wizyjny akt drugi, ani nie wolny od dłużyzn akt trzeci. W nim właśnie reżyser zre­zygnował ze scen zbiorowych i z chocholego tańca, końco­we sceny spektaklu rozegrał kameralnie, antywidowiskowo, eksponując przede wszystkim autentyczność krakowskich realiów. Tym też ostrzejszym finałowym akcentem jest rozpaczliwy krzyk Jaśka, któremu został „ino sznur”. Rozu­miem intencje tych ascetycz­nych innowacji, ale ich sens i efekt teatralny wydaje się wątpliwy.

Istotnym atutem kra­kowskiego Wesela są aktorskie role. Nie wszyst­kie wszakże — ponieważ w tej koncepcji inscenizacyjnej trzeba było grać nie tyle po­stacie, ile media postaw. To bardzo utrudniło zadanie niektórym wykonawcom.

Najbardziej eksponowanym, gorzko ironicznym uczestni­kiem i komentatorem akcji Wesela był Jan Nowicki (Poeta). Również Jerzy Bińczycki w specyficznie popro­wadzonej roli Gospodarza im­ponował dyskrecją i siłą wy­razu. Jerzy Radziwiłowicz jako Pan Młody przekonywa­jąco i niebanalnie zaprezento­wał typ zauroczonego bronowickim światem inteligenta, chłopomana-neofity. Ostro sarkastycznym, bardzo współ­czesnym Dziennikarzem był Jerzy Stuhr, autentycznie przejmującym Jaśkiem — Jerzy Trela.
Z kobiecej obsady wyróżnił­bym przede wszystkim pełną skupienia i zarazem poetyc­kiej ekspresji — Annę Polony (Rachel), finezyjną w ry­sunku — Ewę Lassek (Radczyni) i celnie portretującą postać Maryny — Teresę Budzisz-Krzyżanowską.

Możńa się z przedsta­wieniem Grzegorzewskiego spierać o koncep­cję, o rozkład akcentów, o konkretne rozwiązanie insce­nizacyjne, ale trudno mu jed­nocześnie nie odmówić swoi­stej konsekwencji i samodziel­ności w odczytaniu tekstu Wyspiańskiego. Inna sprawa, że próba ta nie została uwień­czona wystarczającym sukce­sem.