Według Grzegorzewskiego artykuł

Informacje o tekście źródłowym

Według Grzegorzewskiego

Brecht i Grzegorzewski, co za para­doksalne zestawienie! Zdawać by się mogło ironiczny przypadek, absolutne nieporozumienie, a jednak…

Bertolt Brecht — jeden z najoryginal­niejszych ideologów teatru socjalistycznego, twórca modelowego teatru epickiego, konsekwentny realizator za­sady poetyki dydaktycznej, propagator tzw. techniki dystansującej, która miała uchronić widza od emocjonalnego an­gażowania się w akcję sceniczną, reży­ser, który wywarł ogromny wpływ na kształt teatru europejskiego. I Jerzy Grzegorzewski — awangardzista, sce­niczny wizjoner z surrealistycznymi in­klinacjami, tworzący w stałej scenogra­ficznej formie swych spektakli wciąż jakby ten sam katastroficzny obraz, przepełniony egzystencjalistycznym poczuciem absurdu.

Jednak, mimo ogromnej odmiennoś­ci tych dwóch twórców, obecnie połą­czył ich jeden fakt, ten, iż Grzegorze­wski sięgnął po utwór Brechta, Operę za trzy grosze, i potraktował ją równie bezceremonialnie i twórczo, jak Brecht Operę żebraczą Johna Gaya, która była inspiracją i głównym tworzywem do powstania Die Dreigrochenoper. Po odrzuceniu ze sztuki Brechta naiw­nej dydaktycznej otoczki i odpowied­nim przekomponowaniu scen i postaci powstała na scenie Teatru Studio nowa jakość, rzec by można — Opera za trzy grosze według Grzegorzewskiego. Swoisty wodewil przeradzający się w pastisz, a fragmentami i w groteskę, pe­łen zgiełku i pulsacji na wszystkich pla­nach, gdzie śpiew przeradza się w dia­log dopełniany wyrazistym gestem, któ­ry tworzy skomplikowane sekwencje ruchowe, całe mimiczne etiudy. A wszystko to owiane jakąś atmosferą smutku i nostalgii, podkreślaną przez sugestywne operowanie światłem przy­gaszonym, miękkim, tworzącym świet­liste plamy na mrocznej scenie.

I nie potrafi rozwiać tej przygnębiają­cej aury nawet upozowana na kicz, peł­na jarmarcznych bibelotów scenografia autorstwa Barbary Hanickiej. Bo czy może bawić drewniany, malowany na biało koń, idący stępa ponad głowami widzów, wyrwany z tabunu karuzelo­wych rumaków? A bohaterowie cyrko­wych widowisk: sztukmistrz, linosko­czek, konferansjer z pluszową małpką na ramieniu i zabawny Murzynek czy śmieszą swym istnieniem poza kopułą namiotu?

Ten szmirowaty sztafaż uzmysławia nam, że Grzegorzewski bawi się formą spektaklu, wprowadza na scenę wciąż nowe elementy, żongluje teatralnymi konwencjami, tworzy widowisko olśnie­wające i wielostronne, ale i przewrotne w swym ostatecznym kształcie i arty­stycznej wymowie.

Dzieje się w tej inscenizacji Opery za trzy grosze rzecz znamienna: po­przez kolejne epizody coraz większej alienacji ulegają poszczególne posta­cie tego widowiska będące niby to w wirze akcji, otoczone cały czas tłumem innych bohaterów, jednak naprawdę coraz bardziej samotne. Mówią swe kwestie jakby wiodły wewnętrzny mo­nolog, śpiewają aby wydyszeć pełną rozpaczy duszę, lecz wszystko to trafia w próżnię, inne postacie są równie obce i dalekie. Ta sceniczna alienacja wyobcowanie najbardziej dotyka Ma­ckie Majchra — kreowanego przez Pio­tra Fronczewskiego. To bardzo dobra rola tego aktora, ascetyczna w doborze środków ekspresji i dojrzała w wyrazie. Jednak nad Fronczewskim wciąż ciąży „odium” jego poprzedniej, rozrywkowej działalności, jest on nadal w świado­mości widzów skretyniałym kabotynem — Panem Piotrusiem z telewizyjnego ka­bareciku i szmirowatym szansonistą — Frankiem Kimono. Ta „artystyczna gęba” przylgnęła do niego tak mocno, że gdy pojawia się na scenie w tej ins­cenizacji Opery za trzy grosze, na wi­downi daje się odczuć oczekiwanie, iż Fronczewski znowu zacznie nas bawić „grepsami” z poprzednich wcieleń. I tu następuje „rozczarowanie”, aktor bo­wiem tworzy swą postać powściągliwie, bez przejaskrawień, operuje oszczęd­nymi środkami wyrazu, krótkim, wyrazi­stym gestem, stonowanym głosem, w którym czasem można usłyszeć nutę goryczy i tylko songi śpiewa agresywnie, ostro intonując frazę. Tą rolą Fron­czewski nie tylko zaprzeczył poprzedniemu „emploi”, ale stworzył również nową postać Mackiego, jakże inną od tych, które znamy z poprzednich „pra­wowiernych” inscenizacji Opery za trzy grosze. Znikł bowiem Mackie Maj­cher kabotyn, lekkoduch, bigamista i u­wodziciel kobiet, a pojawił się zgorzk­niały i tragicznie samotny człowiek, któ­ry gdy śpiewa swe songi, to jakby za­nosił do nieba skargę na swój los.

Jednak na pierwszy plan wysunął Grzegorzewski w tym spektaklu postać Jonatana Peachuma którą tworzy Ma­rek Walczewski. Peachum wciąż jest uwikłany w przedziwne pozy, tiki, gryma­sy, podlega ustawicznym metamorfozom. Każde uczucie tego indywiduum: złość, zachwyt, irytacja, zdziwienie objawia się z ogromnym wysiłkiem, jakby było dobywane z najgłębszych zakamarków psychiki, potem nagle za­styga na moment na twarzy, by nabrać wiarygodności w oczach współbohate­rów, a następnie zostaje niejako prze­transponowane na pełen konwulsji i drgawek język ciała podkreślający stan ducha całej postaci. I wszystko to jest niewymuszone, naturalne, zdaje się or­ganicznie wypływać z zachowania i mentalności Peachuma. A jakby tego nie dosyć, Walczewski na scenie bra­wurowo tańczy, śpiewa gra na skrzyp­cach i aż trudno uwierzyć, że to wciąż ten sam człowiek. Doprawdy trzeba o­gromnego talentu, niezwykłej spraw­ności warsztatowej, absolutnego opa­nowania mimiki i gestu, by stworzyć tak bogatą i różnorodną w swym wyrazie kreację aktorską w której splatają się ze sobą elementy groteski, pastiszu, komedii dellarte, cyrkowej clownady.

Walczewskiemu znakomicie partne­ruje Małgorzata Niemirska, sugestyw­nie grając komiczno-groteskową po­stać pani Peachum. Na uwagę zasługu­je też znakomicie tańcząca i śpiewająca Monika Świtaj jako Polly. Błyskotliwa jest Elżbieta Kijowska, zastępująca w oglądanym przeze mnie przedstawieniu Teresę Budzisz-Krzyżanowską. Gra więc Kijowska rolę Jenny bardzo sub­telnie, z odrobiną nostalgii i rozpaczy w głosie.

Pisząc o tym przedstawieniu Opery za trzy grosze w Teatrze Studio chcia­łoby się wymienić wszystkich aktorów, gdyż wykonują oni swe zadania sce­niczne bez zarzutu i z wielkim odda­niem. Jednak szczególne słowa uzna­nia należą się młodemu aktorowi Zbigniewowi Zamachowskiemu, grającemu wspaniale drugoplanową rolę Fil­cha, adepta żebraczej profesji, który dla udokumentowania swemu pryncypało­wi, panu Peachumowi, wielkiego przy­gotowania do tego fachu, w kilka se­kund przybiera najtragiczniejsze pozy obrazujące bezmiar kalectwa, jakie tyl­ko może dotknąć człowieka i wymusić na bliźnich współczucie oraz suty da­tek. Z tego epizodu tworzy Zamacho­wski wspaniałą etiudę ruchową, dopro­wadza on do tak ogromnej deformacji swego ciała, że aż budzi podziw.

W Teatrze Studio Jerzy Grzegorze­wski przedstawia nam swoją wersję Opery za trzy grosze, która jest nie­wątpliwie wielkim wydarzeniem nie tyl­ko tego sezonu, ale i ostatnich kilku lat Kształt tej inscenizacji pełnej polotu, werwy, piękna poszczególnych sek­wencji, wypływa z poprzednich sce­nicznych doświadczeń tego artysty, który jeszcze raz prezentuje niebywałą sprawność warsztatową Przedstawie­nie to stanowi także nowy, wyższy etap w twórczości Grzegorzewskiego, jest też znaczącym dokonaniem w historii polskiego teatru kreacyjnego.

Jednak i to przedstawienie tkwi bar­dzo mocno w katastroficznej poetyce teatru Jerzego Grzegorzewskiego. Niech nas nie zwiodą pulsujące ruchem i zgiełkiem kolejne sceny, pełne upozo­wanego blichtru dekoracje, taniec i śpiew. Bowiem wszyscy bohaterowie tej Opery za trzy grosze działają bez celu i sensu, tworzą sztukę dla sztuki, aktorzy grają swe role, jakby byli człon­kami jarmarcznej trupy, której widzowie już wymarli, akcja utworu tylko pozornie kończy się szczęśliwie i beztrosko, gdyż dramat przemijania człowieka, sztuki, kultury nie znajduje triumfalnego uwieńczenia.
Na scenie, już od początku trwania spektaklu, jesteśmy świadkami wskrze­szania nieistniejących postaci, które odeszły w zapomnienie, reżyser ożywia świat zagubiony w mrokach pamięci, wyrzucony na śmietnik historii kultury. To nostalgiczne i zarazem tragiczne przypomnienie dzieciństwa, gdy zachwycał i bawił sztukmistrz z małpką na ramieniu i linoskoczek, i wirujący na ka­ruzeli drewniany koń…