Wakacje Pana Hulot artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Ład” nr 12
  • data publikacji
  • 1989/03/19

Wakacje Pana Hulot

Pamiętacie ten film? — szosa ku Côte d’Azur — pędzą wspaniałe auta, trąbią, wyprzedzają, pysznią się wobec siebie nawzajem szybkością, blaskiem, obfitością kształtów ich właścicieli, wielkością ciemnych okularów na nosach zdobnych żon i kochanek. Francuzi jadą na wakacje. Wielki spęd oszalałych idiotów. Powolutku bokiem szosy jedzie sobie dziwne, bardzo staroświeckie, eleganckie autko. Ustępując z drogi mijającym go trąbiącym potworom zjeżdża lewymi kołami na pobocze drogi, śmiesznie podskakując. W środku niewielkiego miasteczka pies wylegujący się na drodze podnosi leniwie głowę na widok małego samochodziku. Dźwięk ręcznego klaksonu, pies powoli podnosi się i merdając ogonem podchodzi do samochodu. Widzimy rękę kierowcy, który gładzi psa po głowie…
Wielkie filmy Jacques’a Tati przypominały nam epokę Chaplina — upomniano się o zwykłego, pojedynczego pana w oszalałym, zakłamanym świecie.

Nasz teatralny światek przypomina bardzo często ową szosę z filmu Wakacje Pana Hulot Zagubieni w pogoni za fantomami pozornego życia, dawno już zapomnieliśmy po co i dlaczego wchodzimy na scenę. Pozorność ta w sposób oczywisty wpływa na zaufanie publiczności i w dalszej konsekwencji na społeczną rangę teatru w naszym kraju. Publiczność bowiem nie musi rozumieć — wystarczy, że instynktownie wyczuwa fałsz stosunków między nią a nami — tak jak dziecko bez słów wyczuwa fałsz stosunków między skłóconymi, niekochającymi się rodzicami i natychmiast demonstruje agresywność lub egoizm.

W zakłamanym świecie naszego życia teatralnego Jerzy Grzegorzewski zawsze przypominał mi właśnie Pana Hulot. Wraz z jego dyskretną elegancją, z jego tenisem (znajomość nasza zaczęła się właśnie na kortach tenisowych, a rozwinęła w czasie wspólnych studiów na wydziale reżyserskim PWST i we wspólnym pokoju w Dziekance), wraz z jego pozornym zagubieniem i rzeczywistym odosobnieniem od światka teatralnej „Warszawki”. Grzegorzewski nigdy nie afiszuje się swoimi poglądami czy zapatrywaniami, nie sprzedaje swojej prywatnej uczciwości na zewnątrz — jest taki jaki jest. Pamiętam jak kiedyś w Łodzi (pochodzimy obaj z tego miasta) podczas jakiejś ożywionej dyskusji znany ówcześnie (dziś nieżyjący) krytyk teatralny Roman Szydłowski zapytał reżyserów i dyrektorów: dlaczego nie eksperymentują; należy podejmować więcej eksperymentów — twierdził (nie muszę dodawać, że władza zawsze lubi eksperymentatorów — są po prostu bezpieczniejsi).
Pytanie podstawowe, groźne, pozostało przez długą chwilę bez odpowiedzi. Wtedy milczący zwykle na tego typu spotkaniach Jureczek, przetarłszy okulary — powiedział: „Nie wiem o czym pan mówi… może o moich przedstawieniach… Ale ja nigdy nie eksperymentuję. Nie wiem co to znaczy. Ja po prostu robię takie przedstawienie, na jakie mnie stać. Nic więcej, inaczej po prostu nie potrafię…”

Być sobą to niełatwe… być sobą w świecie, który z góry założył sobie sztuczność i udanie, to wprost niemożliwe… być panem Hulot — to niemal bohaterstwo…

Wakacje Pana Hulot — tak nazwałem dla siebie samego, nieoczekiwane przedstawienie, jakie po Dziadach — improwizacjach po Witkacym i Operze za trzy grosze zafundował nam Jerzy Grzegorzewski. Usta milczą, dusza śpiewa — to dla wielu przedstawienie zaskakujące w dorobku tego wybitnego reżysera. Mało kto jednak wie, że wielki Jerzy Grzegorzewski jest w istocie człowiekiem uwielbiającym komedię, żart i obdarzonym wybitnym poczuciem swoistego delikatnego humoru. Dla mnie więc wieczór pieśni i arii operetkowych (tych najbardziej potępianych — pamiętajmy, że Leon Schiller w swoim programie dla teatru polskiego nakazuje skończyć z burżuazyjną operetką Kalmana i Lehara) nie był żadnym zaskoczeniem. Zaskoczeniem było uczucie zazdrości. Oj, zazdroszczę ja Grzegorzewskiemu tych jego teatralnych wakacji. Bo to pyszne wakacje, eleganckie. Wiele chwil mego życia poświęciłem operetce. Przede wszystkim dlatego, że mam naturę przekorną i nie uwierzę, że coś jest dokładnie takie jak wszyscy o tym mówią, i wierzę że gdzieś przecież tkwi siła tego gatunku wypowiedzi teatralnej, skoro trwa on i ma tak wielu zwolenników zagorzałych i oddanych. I mimo, iż rzeczywistość polskiej operetki za każdym zetknięciem wprowadza mnie w rozpacz i obrzydzenie, gdzieś przecież — myślałem sobie często — jest taka przestrzeń artystyczna, na której można ocalić wartość tej muzyki, nonsens huzara i Hrabiny Maricy. Wesołej wdówki i Księżniczki Czardasza. Ocalić fenomen naiwności tego zdumiewającego gatunku teatru. Tak jak i czasami udaje się go ocalić w Słomkowym kapeluszu czy Porwaniu Sabinek. Słowem uczynić szampan głównym pożywieniem człowieka na kilka chwil choćby. Grzegorzewski w swoim przedstawieniu próbuje to uczynić w przewrotny sposób. I choć wraz ze swymi aktorami podkpiwa sobie z operetkowych konwencji to w nieoczekiwany sposób czyni operetce ogromną przysługę. Bo muzyka (znakomicie wyselekcjonowana), trymfuje. I wielką radość sprawia nam słuchanie inteligentnie i świetnie od strony muzycznej interpretowanych szlagierów. Ten operetkowy kabaret wszędzie tam, gdzie rodzi się z szacunku dla rzeczywistych wartości operetki wiedeńskiej, owocuje wspaniałą zabawą. I na odwrót: w tych chwilach kiedy zaczyna pobrzmiewać „dystans” wobec „głupoty operetkowej” — przedstawienie staję się nudne i przemądrzałe.

Mądry Pan Hulot zdaje się nam mówić, że miłość do świata, która leży podobno u podstaw każdej sztuki każe nam podziwiać również huzarów w szamerowanych złotem czerwonych „operetkowych” kabatach. A swoją drogą jakiż niezwykły musiał być Wiedeń, skoro powstały w tym mieście tak oszalałe, nadrealistyczne utwory jak Wesoła wdówka. Jak zdumiewające musiało być życie tego miasta — stolicy pierwszych Stanów Zjednoczonych Europy i w końcu jakimiż głupcami bylibyśmy, gdybyśmy posłuchali słów Leona Schillera… Musielibyśmy dziś z Grzegorzewskim nucić po cichu w konspiracji piosenkę o artystkach w Variété…

A artystki Pana Hulota — wspaniałe i arii godne. Gdybym był na miejscu Pani Moroz-Trawińskiej błagałbym Panią Teresę Budzisz-Krzyżanowską, aby zagościła na Nowogrodzkiej, za ciężkie pieniądze… Panu Walczewskiemu załatwiłbym coś takiego, co w obecnej chwili zastąpi talon na samochód (coś takiego trzeba będzie wymyślić, bo się nam ustrój zawali). Pani Niemirskiej i pani Chodakowskiej przysyłałbym kwiaty do domu… zaś na pana Zamachowskiego nasłałbym terrorystów: do worka porwać i na Nowogrodzką ciupasem. A Grzegorzewskiemu powierzyć reżyserię. Bo on wcale z operetki nie kpi… on jej wskazuje drogę ratunku.

P.S Kiedyś dawno temu (w latach kiedy śmiech był raczej trudno dostrzegalny) na chwilę uchyliła się żelazna kurtyny i do Łodzi zawitał zespół orkiestry symfonicznej z Manchesteru pod dyrekcją słynnego, wiekowego już wtedy, Johna Barbirolli. Po koncercie wiwatowaliśmy żądając bisów. I wtedy sir John pojawił się za pulpitem i zadyrygował ogródkowego walczyka z repertuaru szanujących się orkiestr grywających w muszlach w parku w Ciechocinku lub Mariańskich Łaźniach. Zagrali tego walczyka nie gorzej od wielkiej muzyki, którą słyszeliśmy przed chwilą. Sztuka na wakacjach — czasami i jest najbardziej potrzebną ze sztuk.