W Narodowym kurtyna w górę artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Gość niedzielny” nr 50
  • data publikacji
  • 1997/12/14

W Narodowym kurtyna w górę

Rozpięci między patosem a szyderstwem historii, między Słowackim a Gombrowiczem, sięgamy wciąż po tego, który cierpiał głęboko i szydził celnie — po Wyspiańskiego.
Na otwarcie Narodowej Sceny po dwunastoletniej przerwie w jej działalności, Jerzy Grzegorzewski wystawił Noc listopadową.

Dramat pisany przez autora cztery lata, wydany własnym nakładem w Krakowie w roku 1904, gdy przebrzmiały już echa sporów o winę za kolejne narodowe klęski. Podczas spacerów w warszawskich Łazienkach autor Wesela, w czasie krótkiego pobytu w stolicy, obcując z cieniami poległych tej listopadowej nocy, wywołał mocą swojej wyobraźni swoiste misterium śmierci. Rozgrywane za sprawą antycznych bogów wojny i przeznaczenia, z którymi w swoim artystycznym bycie obcował za pan brat. Czyżby Fatum, jako siła sprawcza historii, miało stanowić rodzaj rozgrzeszenia? A może tylko pocieszenia? Gdy generał Józef Chłopicki gra z Nike Napoleonidów partię o sprawę polską, to Los rozdaje karty w tej grze.

Odrętwienie fatalizmem historii nie tłumaczy jednak wszystkich naszych grzechów, grzechów zdrady, małości, bezmyślności.

Co za pomocą tekstu Wyspiańskiego chce wytknąć Polakom anno domini 1997 inscenizator tego spektaklu? Co nam próbuje uświadomić? Grzegorzewski po teksty Wyspiańskiego sięgał wielokroć. Zawsze była to swobodna improwizacja, na kanwie własnego libretta, by wspomniany w Studio intrygujący, spektakl Bohème, złożony z tekstów Wesela i Wyzwolenia.

„A ot, co z nas pozostało: lalki, szopka, podłe maski farbowany fałsz, obrazki” — zdaje się mówić i dziś tekstem Wesela reżyser.

Nie na darmo sięgnął Grzegorzewski i tym razem do fragmentów Wyzwolenia, nieprzypadkiem wprowadził kwestię Starego Aktora: „Mój ojciec był bohater, a my jesteśmy nic”. Sceną z Wyzwolenia rozpoczął reżyser premierową Noc Listopadową, dając jej ramy teatru w teatrze. Historia jako wielkie Teatrum? „Tragediante… Commediante”. Więc błazenada? Wszystko zamieniliśmy już w zużyty rekwizyt teatralny? Więc ten ton serio w scenach powstańczych? Zgoda, nie umieliśmy zabijać wrogów, plama krwi utoczonej z żył zdrajców, okrywała bielą policzki Kordianów. Umieliśmy za to ginąć, jak nikt. To śmierć sakralizowała upodlone niewolą życie. Ale też jak przedtem i po dziś dzień, nie potrafimy sobie radzić ze zwycięstwami.
Nawet jeśli Jerzy Grzegorzewski próbuje sarkazmem swoich konkluzji wyzwolić nas od historii, rozrachunki z przeszłością będą się za nami wlokły jeszcze długo. I chyba to dobrze. Jeśli potrafimy z tych rozrachunków wyciągnąć dla siebie wnioski.

Sam spektakl jest symbiozą stylu, w którym monumentalizm inscenizacji łączy się z nowoczesnością języka, do jakiego przyzwyczaił nas Grzegorzewski.

Znany ze śmiałych rozwiązań scenograficznych, na scenach operowych Andrzej Kreutz-Majewski próbował wykorzystać wszystkie możliwości techniczne, jakie oferuje jedna z najnowocześniejszych maszynerii teatralnych. Jerzy Grzegorzewski, którego pomysły sprowadzały się dotąd do odważnych koncepcji intelektualnych, z tych możliwości skorzystał skwapliwie, choć wydaje się, że większa powściągliwość inscenizacyjna pozwoliłaby klarowniej wyartykułować myśl sztuki. Na tle imponującego ensemblu wyróżniają się przede wszystkim role znakomitych artystów krakowskich, toteż w finale Warszawa ich właśnie nagrodziła rzęsistymi brawami. Najbardziej wyrazista jest kreacja Krzysztofa Globisza, jako Wielkiego Księcia Konstantego. Dorota Segda jako Joanna Grudzińska, żona Wielkiego Księcia rozgrywała dramat swojej bohaterki na nucie tyleż lirycznej, co histerycznej, podkreślając dwu-dzielność tej nie do końca zrozumiałej roli, jaką pełniła u boku znienawidzonego despoty.

Teresa Budzisz-Krzyżanowska, jako Muza i Pallas Atena, czuła się na wielkiej scenie Narodowego jak ryba w wodzie. Gest, intonacja na miarę roli i możliwości tej aktorki! Inny ton pojawił się w interpretacji Anny Chodakowskiej: na pół wieszczy, na pół szyderczy, przypominał, że jesteśmy na spektaklu Jerzego Grzegorzewskiego. Różne artystyczne rodowody, z jakimi przyszli na narodową scenę „soliści” tego zespołu sprawiały, że pod względem aktorskim spektakl nie był spójny. Jan Englert, jako Józef Chłopicki przywodził na myśl bohaterów z Szekspira, Daniel Olbrychski zrezygnował, i słusznie, z roli gwiazdy, wcielając się w postać Generała Krasińskiego. Walerian Łukasiński w interpretacji Olgierda Łukaszewicza nawiązał do tradycji martyrologicznych naszej sceny. Mariusz Bonaszewski, jako Wysocki, przepoił swoją rolę współczesnym buntem „młodych gniewnych”. Żywiołową kreację stworzyła w paru scenkach Maria Peszek, którą już w styczniu obejrzymy w roli… Antygony na deskach Teatru Studio. W podobnym stylu zagrał swoją rolę Jan Peszek, jako Mefisto, a gorzkie kuplety Satyrów, odmawiających nam prawa do marzeń, oprawił reżyser cyrkową ekwilibrystyką. Nastrój spektaklu budowała świetna muzyka Stanisława Radwana.

A więc? Point de rêveries? Żadnych marzeń? Ależ skąd. Marzą nam się wielkie spektakle na Narodowej Scenie i mamy nadzieję, że jej artystyczny szef Jerzy Grzegorzewski tym naszym marzeniom sprosta.