Ulisses i Dante [fragm.] artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Życie Literackie” nr 1182
  • data publikacji
  • 1974/04/14

Ulisses i Dante [fragm.]

Nie zadajemy sobie dziś na ogół pytań, jak wygląda piekło, zapewne i dlatego, że słowo to jest do nie­możliwości zużyte przez „publikato­ry” (ileż to razy dziennie słyszymy o piekle w różnych efektownych ze­stawieniach); ale też i dlatego, że nasza racjonalistyczna, powszechnie dyletancka wiedza odebrała nam umiejętność formowania pojęć indywidualnie. Grzegorzewskiemu uda­ło się w Bloomusalem stworzyć obraz piekła — dla nas i z naszym udziałem. W pierwszej części spekta­klu jesteśmy tylko widzami. Jak w gabinecie strachu zamyka się nad widownią czarna kopuła namiotu-giganta, który łączy się ze sceną. Seans grozy według konwencjonal­nych reguł, które w lunaparku, na horro-filmie przyjmujemy bez mru­gnięcia okiem. Na scenie bohatero­wie pogrążeni w nostalgicznym, bez­silnym chaosie: tu tyłem do wido­wni leży naga kobieta, tam przycupnęła stara prostytutka, Cissy Cafrey (Elżbieta Kępińska) zaczyna piosenkę o nodze kaczej, monoton­nie i zmysłowo powtarza ją po wielekroć, jak gdyby w imię wyższej konieczności, której rytm wyznacza­ją poruszające się wolno w rękach aktorów długie metalowe pręty: czas płynie donikąd w tym wielkim mły­nie. Jeszcze nie wiemy, że ten młyn miele i nas: jesteśmy tylko widza­mi, choć spektakl rozwija się wszę­dzie dookoła, na wielu planach sceny, na frywolną piosenkę Zoe na­kłada się solenna muzyka chorału — to Stefan Dedal (Andrzej Sewe­ryn) powtarza Introit wielkanocne, na tym tle toczy się wulgarny dia­log prostytutek. Wpada Bloom (Ma­rek Walczewski), zdyszany, skurczo­ny w sobie, cudem uniknął wypad­ku, jak gdyby wypluła go ze swoich trybów machina, której długie ra­miona wolno poruszają się na sce­nie.

W II części Inferno nie jest już seansem cudzej wyobraźni. Jesteś­my we foyer, nie ma przeciwległej sceny, akcja otacza nas ze wszyst­kich stron: po lewej stronie jest miejsce Blooma i Belli Cohen, po prawej, w szatni, Stefan i prostytut­ki, na szybie zamykającej foyer ktoś cierpliwie maluje znak labiryntu. Widzowie, zagubieni w tym chaosie zdarzeń plączą się w półmroku, ich urywane dialogi, szepty niepewności, należą do akcji spektaklu. Świat podzielony na nieprzenikalne, przy­stające do siebie kręgi. A wreszcie: idą środkiem foyer, wśród szpaleru widzów. Stefan podtrzymywany przez Blooma,dwaj włóczędzy, rozbitki, tragiczne klauny, Didi i Gogo, idą w otwarte na ulicę drzwi tea­tru, złączeni synostwem z wyboru. Za nimi kształtuje się bezkształtny, falujący orszak widzów wychodzących wprost w smużące światło reflektorów samochodowych. „Samo­tny tłum” skazany na bezładną wę­drówkę, w której każde „ja” oddzie­lone jest od każdego „ty”, i w któ­rym każde „ja” może swoje „ty” odnaleźć. Spektakl Grzegorzewskiego i Radwana nie ma w sobie nic z pompatycznej liturgii, jest głęboko ironiczną, cyrkową grą sytuacjami i widzami. A jednak czujemy, że uczestniczyliśmy (a nie tylko ogląda­liśmy) w spotkaniu z najprawdziw­szymi snami naszego świata, że po­staci, które poruszały się wśród nas po foyer, to fantomy naszej wyo­braźni, nasze wyraziste cienie i zwierciadło sytuacji.