Ten biedny chudzina Konrad artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Wiadomości Kulturalne” nr 30
  • data publikacji
  • 1995/07/23

Ten biedny chudzina Konrad

Dziady zaczynają się ładnie, ale później następuje katastrofa…

Na tę premierę czekaliśmy z ciekawością i życzliwą nadzieją. Bądź co bądź Dziady, zmiecione ze scen przez biedę i mizerny stan teatru, rozdzieranego niczym Mickiewiczowski Konrad przez szatana komercji i anielskie wspomnienia dawnej świetności. Dalej — Dziady w Starym Teatrze, na deskach sceny pamiętającej legendarne przedstawienie Konrada Swinarskiego blisko ćwierć wieku temu. Czekaliśmy z życzliwością, bo przecież Grzegorzewski, reżyser osobny i oryginalny, prawdziwy artysta władający teatrem z imponującą wyobraźnią i umiejętnością. Wreszcie czekaliśmy z nadzieją, że marny sezon krakowskich teatrów zakończy spektakl wart podziwu, a przynajmniej kłótni. Niestety. Dziady według Grzegorzewskiego okazały się przedstawieniem mętnym i zadziwiająco nieudanym. Wprawdzie na premierze pewien samotny entuzjasta usiłował poderwać publiczność do owacji. Daremnie. Co bardziej gorliwi i żarliwi zdążyli już gruchnąć na kolana rozdzierając szatki w obronie reżysera, aktorów, teatru i przedsięwzięcia. Takie obyczaje. Im gorszy mamy teatr, tym bardziej pochwalne jego opisywanie.

Zaczyna się bardzo ładnie. Z prawej strony widowni odsłonięto okna tworzące naturalną architekturę Starego Teatru. Przy oknie podstarzały Konrad — Jerzy Radziwiłowicz, ciemno odziany, w czarnym płaszczu narzuconym na ramiona. Przy stole kobieta — żona i matka (Alicja Bienicewicz), dzieci jak z obrazków Wyspiańskiego, nieruchoma, zapatrzona w dal dziewczyna (Beata Fudalej). W głębi, w ławkach chór dwunastu mężczyzn powtarzających rytmicznie zaklęcia Guślarza (Andrzej Hudziak). Wielki, ozdobny, złotawy bąk zostanie z niemałym trudem puszczony w ruch. Dziecinna igraszka, wirująca zabawka jak ludzkie losy, narodowy mit zakrzepły w arcydramacie, który sam stał się już legendą, a więc stereotypem. W naszym myśleniu, wrażliwości, odbiorze, w czytaniu i na scenach również. Trochę uwiera, moim zdaniem, ów chór kojarzący się nieuchronnie z Umarłą klasą Tadeusza Kantora. Ale może być. W pierwszym obrazie jest teatr Grzegorzewskiego. Potem powoli zanika. I to właśnie jest zadziwiające. Gdybyśmy nie wiedzieli, kto wyreżyserował owe Dziady: Dwanaście improwizacji, nie poznalibyśmy zapewne, że mógł to popełnić sam Grzegorzewski. Scenografia staje się dekoracją, a więc jedynie tłem mocno pokomplikowanych i nazbyt niejasnych scenek.

Wymieszane kawałki tekstu z II i IV części tworzą materiał bardzo okrojonego obrzędu. Grzegorzewski, co u niego niespotykane, ilustruje wspomnienia Konrada dosłownymi obrazami. Na przykład: zjeżdża ozdobna krata ogrodzenia, za nią otoczona dziećmi Małgorzata Hajewska-Krzysztofik jako (chyba) Maryla, Radziwiłowicz przypada do kraty. Koniec obrazka.

W części pierwszej spektaklu Konrad jeszcze istnieje. Zaczynamy się więc domyślać, o czym mają być te improwizacje. Dojrzały Konrad przywołuje przeszłość, swoje wspomnienia. A może sen o minionym. We wspomnieniach i sennych majakach ludzie mają różne twarze, zdarzenia, odmienne tło, podświadomość przywodzi do pamięci strzępy zdań, ułamki obrazów. Bywa, że wszystko się miesza, przenika, nie poddaje chronologii ani racjonalnemu porządkowi. Tak właśnie usiłuje prowadzić Grzegorzewski swoje przedstawienie. Częściowo udaje mu się to tylko w części pierwszej i jedynie w ogólnym zarysie.

Prawdziwa katastrofa następuje w części drugiej przedstawienia. W tyle sceny ukazuje się przechylona pod ostrym kątem makieta jakiejś fasady. Może być klasyczną budowlą lub Pałacem Kultury. Dwór Senatora oraz diabły, wszyscy poprzebierani w zielone kubraczki, przypominają gromadę swawolnych pasikoników. I tak też się zachowują. Jak w Wieczorynce o pszczółce Mai. Panią Rollison gra Małgorzata Hajewska-Krzysztoflk, ale jeno stoi i milczy.

Jej tekst przekazują cztery zbolałe Matki Polki. Hajewska odbija to sobie recytując widzenie Księdza Piotra. Bezbarwnie i bez zapału. Tu z kolei Jan Frycz jako Piotr sterczy i milczy. Trzeba przyznać, że minę ma znaczącą. Świetnie wiemy, co myśli. Wiemy, ale nie napiszemy, bo wstyd. W tej części Konrad-Radziwiłowicz, już nie istnieje. Pęta się po scenie, postoi, pomilczy i chyłkiem umyka do bufetu.

Część trzecia to Mała Improwizacja ze skrótami i Wielka Improwizacja bez skrótów oraz egzorcyzmy i „Każdy w swoją drogę”. Tutaj w tle widnieje malownicza bryła. Podświetlona wygląda jak makieta dekoracji Appii. Nad nią namalowana świetlista smuga. Mgławica? Droga mleczna? Tor lotu odrzutowca? Wielką Improwizację mówi Radziwiłowicz nieruchomy, w jednej właściwie pozie. Nieco zgarbiony, z ugiętymi rękami mówi monotonnie, ze swoim ulubionym formalnym sylabizowaniem, bez uniesień, sennie i nudno. Tak miało być.

Dziady są dramatem autobiograficznym. Od tego uciec się nie da. Grzegorzewski usilnie starał się umknąć historycznej dosłowności, przybliżyć nam jakoś cierpienia młodego Gustawa-Konrada, nadać im walor bardziej uniwersalny. A więc udramatycznić i odrzeć ze stereotypu teatralnego, literackiego, aktorskiego. Konrad jest tu chudym literatem, inteligencikiem, poeciną nękanym biedą, miłosnymi zawodami, konspiracją, wreszcie więzieniem. I oto ten biedny chudzina Konrad wielkie ma ambicje. Pragnie rzędu dusz, nieśmiało, ale zdecydowanie. Powołuje się na cierpienie własne i narodu, wysuwa tę swoją martyrologię jak jadowite żądło, już bezsilne, zatem niepotrzebne. Przy niejakim wysiłku i dobrej woli taki zamiar można z przedstawienia wyczytać. Miało ono być wbrew wszystkiemu ironiczne i obrazoburcze. Przeciwko Dziadom Swinarskiego, romantycznej tradycji i rozbuhanemu teatrowi, wbrew aktorstwu pełnemu uniesień i emocji. Jednak spektakl Grzegorzewskiego, pozbawiony urody, migotliwości obrazów, znaków, tak zwykle w jego teatrze inspirujących i zachwycających, jest bardziej przyczynkiem, komentarzem do literatury niż teatralną interpretacją romantycznego dramatu. Zadziwiająca to porażka. Bolesna i sromotna.

Co mi się podobało? Przede wszystkim Jerzy Trela. Pięknie mówi opowiadanie Adolfa o Cichowskim. I Artur Dziurman jako Archanioł przebrany za samuraja.