Teatr do potęgi artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Trybuna Opolska”
  • data publikacji
  • 1986/10/18

Teatr do potęgi

Tak, to jest przedstawienie dla tak zwanej pu­bliczności! (To znaczy, nie tylko dla koneserów te­atralnych i krytyków, chociaż ci przy jego oglądaniu będą mieli jeszcze większą frajdę). Świadczy o tym — i to już od kilku miesięcy — brak biletów w kasie. Wyjazdowe prezentacje — pod auspicja­mi Teatru Rzeczypospolitej w sali Teatru Polskiego we Wro­cławiu — zgromadziły takie tłumy widzów, jakich od dawna ani w tym miejscu, ani przed wejściem do jakiegokolwiek innego teatru nie widziano.

Któryż to spektakl stanowi taką rewelację? Idzie o Operę za trzy grosze w reżyserii Grzegorzewskiego. Znający się cośkolwiek na rzeczy złapią się zapewne za głowę: Ope­ra za trzy grosze i Grzego­rzewski — i z tego wynikło coś, co fascynuje publiczność? Owszem Jerzy Grzegorzew­ski to nie lada majster te­atralny, ale znany głównie ze spektakli „awangardowych”, ciemnych wewnętrznie, hipnotyzujących sceniczną urodą, jednak nie wdających się we flirty z widzami. Zaś Opera za trzy grosze dawno już straciła swoje jady. Kogóż o­burzy zdanie: „Panowie, po co puszczać w oczy dym? Człek żyje tylko dzięki zbrodniom swym!”. Przewrotna łopatolo­gia utworu Brechta — „Żebracy żebrzą, złodzieje kradną. Ladacznice łajdaczą się, śpie­wak uliczny śpiewa uliczną pieśń” — niegdyś mogła dra­żnić. Dziś przewrotność zata­rła się, pozostał banał. Sam Brecht zdawał sobie sprawę, że jego Opera jest wytworem określonego czasu, końca lat dwudziestych, i że jej społeczne ostrze z biegiem lat uległo stępieniu. Przed śmier­cią chciał wrócić do Opery — ale w nowym opracowa­niu. Ponieważ nie zrobił go, zabraniał kopiowania spekta­klu sprzed lat blisko trzydziestu.

W następnych trzydziestu latach Opera, oczywiście, nie zyskała żadnej nowej aktual­ności. A przecież była grana. I to dość często. Tak, ale już nie tyle jako dramat o „spo­łecznym ostrzu”, ile dla jej teatralnej urody. Ta zresztą, zadecydowawszy o sukcesie prapremiery, również blakła coraz bardziej.

Grzegorzewski kocha teatralność samą w sobie. I właśnie ta miłość zwróciła jego uwagę na utwór Brechta. Boć w Operze — mimo obumiera­nia jej jako nośnika proble­mów społecznych — nadal żywy jest pierwiastek paro­dii i pastiszu. Oba, odpowiednio potraktowane, mogą stać się źródłem rozpasanej teatralności. Grzegorzewskiemu udało się ów żywioł wyzwolić. I — co równie ważne — za­panować nad nim.

Nim zacznie się spektakl, kurtyna demonstruje swoją kurtynowość: na mocno naciągniętym, „kłującym” w oczy drucie rozpościera się czerwo­na materia pluszu z wyhafto­wanymi na niej herbami. Nad nią (i, co oczywiste, za nią) — szczyty jakiejś budowli, za­krytej na razie dla oczu wi­dzów. I to jest pierwszy znak, że będziemy mieli do czynie­nia z „teatrem w teatrze”.

A oto już — pod niemiło­siernie rozgwieżdżonym nie­bem — Mackie Majcher z dziewczyną. Wystylizowani na parę z lat dwudziestych „Śpiewają duet”, nie lękając się nostalgicznego liryzmu. Zakochani nigdy nie lękają się żadnych liryzmów, ale obec­ność w tej scenie owego nie­lękania przypomina że ma­my do czynienia z aktorami, powoduje, że wykonawcy „odklejają się” od granych przez siebie postaci. Znów teatr u­jawnia swoją teatralność. Że­by nie było wątpliwości, „du­et” spointowany zostanie lampionowym księżycem po­etycznie płynącym przez roz­gwieżdżone niebo.

Po raz trzeci teatralność da o sobie znać jeszcze ostrzej: na scenie zjawia się „konfe­ransjer” z napoleońską kukłą na ramieniu, udawana Mu­rzynka-karlica (że udawana Murzynka, to widać od razu, że udawana karlica, okaże się za chwilę) śpiewa Lamentację o Mackie Majchrze, nad sceną, wysoko, przesuwa się, udatnie przebierając nogami, gutaperkowy koń (powróci jeszcze w zakończeniu, nio­sąc posłańca z ułaskawieniem dla Macheatha). Murzynka rośnie w oczach, za chwilę mamy orzed sobą Annę Chodakowską, która — podnió­słszy się z kolan — już po części wyzwolona z „maski” śpiewa swój popisowy song.

Teraz już nie mamy wąt­pliwości, że Opera za trzy grosze w inscenizacji Grzegorzewskiego — to mądra i wy­rafinowana zabawa teatralną formą. Pozostająca zresztą w zgodzie z estetyką teatru Brechta. Autor Opery, formułując swą dyrektywę „te­atru epickiego”, chciał bo­wiem, aby widz, nie podda­jąc się ułudzie świata przed­stawionego, analizował pokazywaną mu rzeczywistość, aby był specem od teatru. Grzegorzewski zastąpił Brechtowskie napisy cytatami różnych konwencji. Pozwala widzowi podglądać, jak robi się teatr. I jednocześnie bawi go fajer­werkami pomysłów — przez całe trzy godziny. Nic tu nie jest tandetne, bo tandeta o­patrzona zostaje cudzysłowem, uzyskają kontrapunkt, przenoszący jej estetykę na wyższe piętro — i kompozycji i umowności. Wszystko bowiem jest w tej inscenizacji cudownie komponowane: „dziewczynki”, uciekając z burdelu po aresz­towaniu Mackie Majchra, biegną kankanowym krokiem. Peachum dyryguje chórem żebraków malowniczo upozowa­nych za pulpitami do nut. Wszystko jest tu formą, sztucznością, cytatem. Widać to zwłaszcza w grze aktorów: Marek Walczewski i Małgo­rzata Niemirska (Peachum i jego żona) grają właśnie ową „formę”, posuwając się w sto­sowaniu środków wyrazu aż do karykatury i akrobacji. W przedstawieniu tym nie moż­na bowiem budować postaci „do wewnątrz”, lecz trzeba tworzyć — atakujący wyobraźnię — znak. Walczewski robi to ze zdumiewającą maestrią. Inaczej z Mackie Majchrem.

Fronczewski otrzymał inne za danie: miał zagrać „zimnego drania” z lat dwudziestych, zagrać w sposób stonowany, a jednocześnie być kimś niby z zewnątrz dyskretnym cicerone, oprowadzającym po zaułkach Opery za trzy gro­sze, zaułkach — i fabuły i formy. Zrobił to tak czysto, że aż niezauważalnie, ogniś­ciej prezentując się w songach. Songi to zresztą piękność sama w sobie w insce­nizacji Grzegorzewskiego: Te­resa Budzisz-Krzyżanowska jako Jenny — w śpiewie o pirackiej fregacie „o czterdziestu armatach”, pokazała siebie taką, jakiej jeszcze nie zna publiczność.

Zadziwiające, że przy tym wszystkim inscenizator nie wyrzekł się siebie — jego Ope­ra za trzy grosze jest bardzo „grzegorzewska”. Widać to zwłaszcza w budowaniu dru­giego i trzeciego planu, w pulsowaniu zarówno obrazu, jak i akcji. Reżyser, stosując pa­rodię i pastisz, nie ominął swoich dzieł: w spektaklu dadzą się rozpoznać cytaty z wcześniejszych prac Grzego­rzewskiego. Również to dowodzi, że nowa inscenizacja nie jest ukłonem w stronę kasy, lecz poważnie — acz ku roz­bawieniu publiczności — wy­konaną robotą.