Strumień świadomości artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Express Wieczorny” nr 109
  • data publikacji
  • 1974/05/08

Strumień świadomości

Janusz Warmiński — dyrektor stroniący od publicznych efektów i głośnej reklamy — zainstalował w Ateneum po cichutku już trzecią scenę. Zwie się ona Ateneum-Atelier i przeznaczona jest dla bardziej ograniczonego kręgu od­biorców, dla trudniejszych eksperymentów formalnych i repertuarowych niż dwie po­przednie: duża i Scena 61. W mieście tak wielkim jak Warszawa, jest oczywiście miej­sce i potrzeba dla tego typu inicjatyw, stąd też wypada podkreślić z uznaniem fakt „ujawnienia się” Ateneum-Atelier. Ujawnie­nia za pośrednictwem nie byle kogo, bo samego Jamesa Joyce’a.

„Monolog wewnętrzny — pisze w Le Monologue interieur Edouard Dujardin — to w dziedzinie poezji (literatury) mowa bez słuchacza, nie wygłoszona, przez którą ja­kaś postać wyraża myśli najbardziej in­tymne i najbliższe sferze nieświadomego, myśli in statu nastendi, poprzedzające wszelkie logiczne uporządkowanie i odda­ne przy pomocy zdań niezależnych, spro­wadzonych do minimum składniowego, w sposób robiący wrażenie przypadkowości”. Przykład stosowania monologu wewnętrzne­go dał sam Dujardin w opublikowanej pod koniec XIX wieku powieści Las Lauriers sont coupes, książce, która przypadkowo wpadła w ręce Joyce’a na dworcowym stra­ganie i zrobiła na nim ogromne wrażenie. Ów monolog wewnętrzny, lub jak wolą An­glicy „stream of consciousness” (strumień świadomości), stał się metodą kształtującą konstrukcję literacką Ulissesa — naj­wybitniejszego dzieła wielkiego Irlandczyka. Epizod XV UlissesaCirce jest napisany w formie zbliżonej do dramatu. „Jego znaczenie i stosunek do całości dzieła — twierdzi znakomity anglista prof. Grzegorz Sinko — w interesującym nas względzie najlepiej i najprościej określił w swym klasycznym już studium Harry Levin, mówiąc, iż uzewnętrzniają się tutaj przed światłami rampy, zapalonymi przez świadomość, joyceowskie monologi we­wnętrzne i nagromadzone przedtem w dzie­le zasoby myśli oraz doświadczeń”.

Przypominanie, iż Joyce nie należy do najłatwiejszych pisarzy, jest oczywistym truizmem. Przypominanie, że przeniesienie Joyce’a na deski sceniczne, jego adapto­wanie dla potrzeb teatru — to trud gigan­tyczny, też nie wymaga dowodu. Przed paru laty, na scenie Teatru Wybrzeże w Gdańsku, mieliśmy możność oglądać znakomitą adap­tację Ulissesa pióra Macieja Słomczyńskiego. Przed paru tygodniami, na poświęconej trudniejszym eksperymentom scenie Ateneum-Atelier, uczestniczyliśmy w pierw­szej, polskiej realizacji teatralnej epizodu XV, owej Circe, wystawionej pod tytu­łem Bloomusalem. Spektakl inscenizo­wał, reżyserował oraz opracował plastycz­nie Jarzy Grzegorzewski, którego pamię­tamy ze znakomitej Ameryki Kafki, rów­nież zrealizowanej w Ateneum.

Mimo niezwykłej pomysłowości reżysera i kilku znakomitych scen, nie można, niestety, uznać ostatniego przedstawienia za wydarzenie teatralne. Strumień świadomość nie zdołał bowiem wydrążyć sobie drogi do publiczności. Ani na tradycyjnej widowni I piętra, ani w innych pomieszczeniach teatru przemienionego na tan wieczór w jeden, wielki teren gry. Nie pomogły chwyty „teatru partycypacji”: mieszanie widzów z aktorami, ani inne zabiegi służące przełamywaniu barier pomiędzy oglądającymi i grającymi. Bloomusalem pozostało za szklaną ścianą. Odgrodzone od nas, niezdolne do porwania w nurt burzliwego stru­mienia joyceowskiej świadomości.

Myślę, że brak dyscypliny intelektualne w potraktowaniu tekstu, pokusy autonomicznej funkcji plastyki, wielopłaszczyznowość działań — zaważyły na inscenizacji w sposób fatalny. Dzieło stało się jeszcze trudniejsze w odczytaniu teatralnym, niż bezpośredniej lekturze. Powolny tok dzia­łań, równoczesność wielu manifestacji sce­nicznych, a wreszcie pewna kokieteria w natrętnym ukazywaniu sztuczności — owej szminki teatru — spowodowały, iż widz czuł się zagubiony, znużony i w końcu jakoś zawiedziony. Pustka i osamotnienie ogarniały jeszcze przed wyjściem na wy­ludnioną o północy (spektakl trwa od 22.00 do 23.45) ulicę Jaracza.

W przeciwieństwie do zasadniczych za­strzeżeń zgłaszanych pod adresem reżyse­ra, same jeno pochwały należą się znako­mitym aktorom Teatru Ateneum. Przede wszystkim świetnemu Markowi Walczewskiemu za kreację w roli Blooma, Andrzejowi Sewerynowi — poetyckiemu Stefanowi Dedalusowi, oraz Ewie Milde — niosącej przez cały spektakl stygmat joyceowskiej kobiecości. Słowa szczerego uznania na­leżą się również reszcie wykonawców. Nie­zwykła dyscyplina i godne podkreślenia poświęcenie, maestria warsztatowa i pre­cyzja z jaką ci artyści, oraz ich koledzy, wykonywali trudne — niczym samotny bieg długodystansowca — zadania (zwłaszcza w II części spektaklu) zasługują na prawdzi­we uznanie i szczery podziw. Oczywiście, że wolałoby się, aby zaprezentowali oni te umiejętności i oddanie teatrowi w spek­taklu bardziej zbornym intelektualnie, le­piej służącym ludzkiemu myśleniu i odczuwaniu.

Obok sztuki aktorskiej najbardziej ważkim walorem artystycznym Bloomusalem (nie piszę o tekście, bo twierdzę, że bogactwo joyceowskiej wizji zawartej w epizodzie XV nie ujawniło się w inscenizacji) jest zna­komita muzyka Stanisława Radwana. Mu­zyka, która tu jakby spłynęła z kart Ulissesa.

Niezależnie od wszelkich „ale” zgłoszo­nych pod adresem inauguracyjnej premiery Ateneum-Atelier, należą się Teatrowi sło­wa serdecznego uznania za kolejną inicjatywę: otwarcie sceny „mającej umożliwić realizację przedstawień, które z powodu ryzyka artystycznego, a także z powodów technicznych, finansowych itp. nie zna­lazłyby miejsca w normalnych planach repertuarowych teatru”. Szkoda może, że Atelier nie dostało wspaniałych piwnic w Pałacu Ostrogskich, jak początkowo planowano. Ale ostatecznie lepiej na starych śmieciach, niż wcale.

Czekamy na dalszy ciąg.