Sen nocy grudniowej, czyli Akropolis Grzegorzewskiego artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Czas Krakowski” nr 3
  • data publikacji
  • 1992/01/06

Sen nocy grudniowej, czyli Akropolis Grzegorzewskiego

Do tego przedstawienia musiało kiedyś dojść. Temat śmierci, katastro­ficzna wizja kultury obecne są w twórczości teatralnej Jerzego Grzegorzewskiego od jej początków niemal. I dru­gi wielki temat — somnam­buliczna poezja nocy. Od Bloomusalem podejmuje go Grzegorzewski w różnych wariacjach. Oba splotły się teraz w najnowszym, autorskim przedstawieniu, w którym miasto staje się metaforą ludz­kiego świata, wielkim infernalnym snem historii, cmen­tarzyskiem mitów. Sztuka na­zywa się Miasto liczy psie nosy i w tym przekornym dadaistycznym tytule zawiera się cała niechęć Grzegorzew­skiego do tak ulubionego przez Polaków koturnowego patosu.

Akcja — jeśli można tu o niej mówić jako o zdarzeniach dziejących się „tu i teraz” — rozgrywa się polską nocą gru­dniową 1981. Ale także pod­czas wielu innych grudni — tych z Mordu w katedrze Eliota i z Króla Leara Szekspira. Wśród onirycznej melancholii Czechowowskich Trzech sióstr, którym skoń­czył się świat i nocnego inferna Joyce’owskiego Dublina. Koloryt i szczególny mit nocnego miasta jest jak wska­zanie tonacji muzycznej w tym przedstawieniu o dziejach ludzkiego szaleństwa, o wciąż odradzającej się zbrod­ni i micie barbarzyńcy-zbawcy. Ileż takich nocy Kai­nowych ma w sobie historia? Czyje ciało spoczywa na drzwiach — to tak blisko i boleśnie nam znane, wrośnię­te w świeżą polską legendę — czy ciało Kordelii, jedynej sprawiedliwej córki Króla Leara? I gdzie jest miejsce akcji — ta świętokradczo bezczeszczona katedra — Wawel to, warszawski Św. Jan czy Canterbury? „Tu i teraz” pol­skiej grudniowej nocy stanu wojennego zlewa się u Grze­gorzewskiego w „zawsze i wszędzie”, zrasta w jedno cia­ło kultury, wciąż na nowo krwawiące pod mieczami, sztyletami, pałkami — ryce­rzy, żołdaków, zomowców.

Podobnie jak Wyspiański w Akropolis, Grzegorzewski buduje katedrę-symbol, katedrę-mit. Ale jest to mit ciemny — Baudelaire’owski i katastroficzny, Witkacowski i Różewiczowski. Tu nie będzie jak u Wyspiańskiego trium­falnego wjazdu Salwatora-Apollina w finałową noc zmartwychwstania. Przez cały czas, gdy przez scenę przeta­cza się tragigroteskowy obłęd historii — na proscenium zamknięty w codzienności — między radiem a szklanką herbaty milcząco siedzi Mężczyzna w średnim wieku, „szary człowiek”, Różewiczowski antybohater, jakby z Kar­toteki rodem. Do niego na­leży ostatnie słowo — jego wspomnienia tamtej grudniowej nocy ’81 po 11 latach, je­go „pieśń życia” są zwykłe i melancholijnie banalne. Tragigroteskowa — jego potrze­ba „Apollinowego lotu”, przy­miarka do cokołu, za który posłuży… kuchenny stół. Uskrzydlony nagle nieśmiertel­ną, odrodzeńczą siłą trwania rzeczy zwykłych — okręt codzienności, tratwa nadziei unosząca się po sztormie na wzburzonych wodach historii. Scenariusz i spektakl Mia­sta… skomponowany jest techniką kolażu poetyckiego, odwołującą się do wątków wymienionych już utworów literackich, wzbogacony w teksty własne, nasycony obraza­mi i sytuacjami z wcześniej­szych przedstawień Grzegorzewskiego. Jest to nie tylko summa pewnej filozofii kul­tury, ale także summa włas­nej wizji teatralnej. Ostatnia cześć tryptyku, na który skła­dają się Powolne ciemnienie malowideł (1984, wg Pod wulkanem Lowry’ego) i Tak zwana ludzkość w obłędzie (1986, inspirowane twórczością Witkacego). Techniką kolażu budowana jest też część postaci: Papa Hemingway-Lear (Krzysztof Chamiec), Sir James Gloucester-Joyce (Woj­ciech Malajkat), Szalony To­mek (Zbigniew Zamachowski) — o rodowodzie Szekspirow­skiego błazna. O rolach w tradycyjnym rozumieniu tru­dno tu mówić — są to raczej inkantacje czy arie wnoszą­ce, podobnie jak tekst — motywy poetycko-muzyczne, ułamki mitów i alegorii kul­tury. Determinanta muzyczno-rytmiczna — jak zawsze u Grzegorzewskiego — jest tak silnie obecna w samej strukturze spektaklu, że znakomita muzyka Stanisława Radwana wypełnia ją w spo­sób niejako naturalny. Jest w niej wszystko: nocne wycie psów i Muzyka konkretna zomowskich pałek, litanijna pieśń błagalna i jęk sy­ren, solenny kościelny hymn i zapomniany strzęp opero­wej arii. Wszystkie barwy i dźwięki ginącej Atlantydy-Akropollis kultury pogrążającego się wciąż na nowo w mroku zbrodni i barbarzyń­stwa.