Sceniczny żart Grzegorzewskiego artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Nowa Europa” nr 81
  • data publikacji
  • 1992/05/27

Sceniczny żart Grzegorzewskiego

Jerzy Grzegorzewski: Tak zwana ludzkość w obłędzie według Stanisława Ignacego Witkiewicza. Reżyseria: Jerzy Grzegorzewski, scenografia: Barbara Hanicka, muzyka: Stanisław Radwan. Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Premiera 27 maja.

Na widownię wchodzimy przez salę im. Modrzejewskiej, mijając stół z siedzącymi wokół niego pięcioma oficerami. Dokładna kopia znanego Autoportretu wielkokrotnego w lustrach z Petersburga z lat 1915–1916. To pierwszy żart Grzegorzewskiego. Potem będzie ich mnóstwo, całe bowiem przedstawienie utkane jest z dowcipu, ironii, pastiszu, kpiny ze wszystkiego i wszystkich, także i samego siebie. Owi oficerowie, jako Chór Witkacych, pojawiają się na scenie w różnych kostiumach, wzorowanych na dziwacznych fotografiach Witkiewicza.

Sztuka Tak zwana ludzkość w obłędzie nie istnieje. Zachował się tylko tytuł, prześmiewczy i okrutny, obsada i daty napisania: „Komponowanie zaczęte 6–7 V 1938. Pisanie zaczęte 1 VI” tegoż roku. Był to prawdopodobnie ostatni, napisany przez Witkacego dramat. We wrześniu 1939 roku popełnił samobójstwo, wybierając taką właśnie drogę ucieczki przed szaleństwem rozpętanym przez ludzkość.

Kanwą przedstawienia Grzegorzewskiego są więc urywki tekstów i wymyślone przez Witkacego postacie z kilkunastu jego dramatów. Spektakl rozgrywa się na scenie, a także na sporej części widowni Starego Teatru. Aktorzy grają dla nas, są wśród publiczności. Wszyscy tworzymy przecież ową „ludzkość”. Niegdyś słowo to miało brzmieć dumnie, a i dziś wypowiadane bywa z namaszczeniem w kazaniach, przykazaniach, przemówieniach, szemrze czasem górnie i szumnie w rozważaniach filozofów, wielkiej literaturze, w godnym a szacownym teatrze.

Ale, tak naprawdę, ludzkość to ohydna banda, pędząca ślepo ku mechanizacji, automatyzacji, powszechnemu zbaranieniu i zagładzie. Tak sądził Witkacy i o tym właśnie, najogólniej rzecz ujmując, zrobił Grzegorzewski swoje przedstawienie. Kpi zatem bez pardonu z Witkacego i z siebie, z polityki i sztuki, z teatru i artystów, z władzy i urzędników, ze stereotypów, przekonań i przyzwyczajeń. Dopomagają mu w tym aktorzy, niemal cała plejada gwiazd Starego Teatru i to paru pokoleń: Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Izabella Olszewska, Elżbieta Karkoszka, Anna Dymna, Ewa Kolasińska, Dorota Segda, Jerzy Bińczycki, Jerzy Stuhr, Jan Nowicki, Jerzy Trela, Tadeusz Huk, Szymon Kuśmider. Należało by właściwie przepisać tym razem cały teatralny afisz. Do tego świetna scenografia i znakomita, dowcipna muzyka.

Tak zwana ludzkość w obłędzie to w istocie teatralny żart, reżyserska igraszka konwencji, stylów, teatralnych sposobów i pomysłów, aktorskiej inwencji i umiejętności. Żart dla wtajemniczonych, to prawda; dla publiczności zaprzyjaźnionej z teatrem na tyle, aby mogła rozwikłać przewrotnie ironiczny szyfr scenicznych znaków Grzegorzewskiego. Przedstawienie jest zbyt lekkie, aby mogło być obrazoburcze. Ale czy zasługujemy na większą powagę i prawdziwy respekt? Skoro wszyscy razem stanowimy „tak zwaną ludzkość”?