Pytania czy odpowiedzi? artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Trybuna” nr 49
  • data publikacji
  • 1998/02/27

Pytania czy odpowiedzi?

Z rosnącym zdumieniem czytałem w „Trybunie” sążnisty tekst pana Marka Wańskiego, poświęcony twórczości teatralnej Jerzego Grzegorzewskiego, a w zasadzie jego pierwszej premierze w Teatrze Narodowym, czyli Nocy listopadowej Stanisława Wyspiańskiego. Ów tekst, inkrustowany złośliwościami w rodzaju „tytan przeintelektualizowanego teatru”, dowodzi, że piszący nie jest admiratorem sztuki scenicznej Grzegorzewskiego. I nie mam mu tego za złe, albowiem o gustach trudno dyskutować.

Z chwilą nominacji Grzegorzewskiego na szefa Sceny Narodowej było wiadomo, że zważywszy na jego wyraźny charakter pisma teatralnego, nie będzie próbował tworzyć teatru dla każdego, to jest dla każdego zrozumiałego. Że postawi publiczności wysokie wymagania, jak to czynił przez lata w warszawskim Teatrze Studio, jednając sobie poważną grupę zwolenników, by nie rzec wyznawców. Na szczęście, Grzegorzewski nie zapowiadał, że będzie uprawiał w Narodowym monokulturę, przeciwnie, chciał i bodaj nadal chce, aby Scena Narodowa była miejscem spotkania różnych warsztatów artystycznych, rozmaitego patrzenia na tradycję, czy też inaczej mówiąc konkurencyjnych szkół myślenia o teatrze i o świecie. Za wcześnie już po pierwszej premierze głosić, że tak się nie stało, że Narodowy okazał się sceną jednej tylko artystycznej opcji. Niecierpliwość w sprawach sztuki jest złym doradcą. I to pierwszy zarzut wobec pedagogicznego tekstu Marka Wańskiego.

Nie mam także za złe, że polemista całkiem abstrahuje od ocen waszego recenzenta, który w tej samej gazecie donosił był w tonie umiarkowanego entuzjazmu o pierwszej premierze Narodowego, widząc w niej zespołowe osiągnięcie twórców spektaklu. Nie mam także za złe, gdy dopisuje waszego recenzenta do „wąskiej grupy przyjaciół i klakierów”, dla których spektakl był ponoć przeznaczony. Gorzej jednak, kiedy powołuje się na opinie tzw. zwykłych widzów, do których — jak twierdzi — dociera nie więcej niż 10 procent tego, co Grzegorzewski chciał przekazać. Mniejsza o wyliczenie procentowe. Poważniejsze nadużycie polega na powoływaniu się na zbiorową mądrość niezidentyfikowanego widza. To metoda, za pomocą której swego czasu próbowano upupić na przykład Jerzego Grotowskiego w Opolu (z obroną pośpieszył wówczas Władysław Broniewski), a wcześniej Krystynę Skuszankę i Jerzego Krasowskiego w Nowej Hucie.

Nie chcę przez to powiedzieć, że widz w teatrze nie ma prawa głosu. Przeciwnie, widz głosuje nogami każdego wieczora, ogłaszając swój werdykt bezwzględnie. Można z tym werdyktem zgadzać się lub nie, ale trzeba traktować serio. Poważne pytanie, jakie przynosi pierwsza premiera w Narodowym brzmi: czy w Polsce istnieje publiczność zdolna w pełni przeżywać teatr artystyczny ną tak wysokim poziomie? A jeśli obawiamy się, że nie, to czy to znaczy, że teatr ma schlebiać niskim gustom, czy też pobudzać aspiracje? Dla artysty nie ma takiej alternatywy.

Po trzecie, zdumiewa mnie polemista wówczas, kiedy powołując się na wyroki nie wymienionych z imienia i nazwiska dostojnych polonistów warszawskich donosi, iż Noc listopadowa martwym utworem dramatycznym jest. Powiada, że to wytwór dekadencji, śmiercią zarażający (przeto przebąkuje nawet o zakazie wystawiania, sic!) i zadaje dramatyczne pytanie: czemu, mianowicie, „miałaby zatem służyć” ta sztuka w repertuarze Narodowego. I zaraz dodaje, że chyba nie intencji wzniecania zamieszek należy to przypisać.

Uspokajam pana Wańskiego, choć nie rozmawiałem ani pół minuty na ten temat z twórcami spektaklu, że z całą pewnością nie o rozruchy im chodziło. A rzeczoznawców, na których się powołuje, upewniam, że choć w Nocy listopadowej sporo goryczy i powiewu śmierci, to najważniejszy w niej jest mit eleuzyjski śmierci i odrodzenia — stąd kluczowe znaczenie w utworze przypada scenie rozstania bogini Demeter z jej córką Korą. Ukochana Hadesa odchodzi do podziemi, ale na wiosnę powróci. Symbolika tej sceny jest całkowicie czytelna i w tekście, i w przedstawieniu — powstanie, choć skazane na klęskę (czyli śmierć), ocala ideę niepodległości, która w przyszłości zaowocuje zwycięstwem (czyli odrodzeniem), co zapowiada bogini podziemi Kora:

„Za czas znów wrócą — i jeszcze razy wiele
przyjdę — Wiosna, z gwiazdą na czele.
I żywot dam — tlejący w zgliszcz popiele! —
A dzisiaj — kres. — Krwi przelanej nie zmamię.
Krwią pola a role użyźnię
i synów z krwi tej sam — kiedyś — Ojczyźnie.
Dzisiaj kres. — — —”

Jeśli na inaugurację sceny Grzegorzewski wybrał właśnie Noc listopadową, to nie o śmierci śni, ale o odrodzeniu. Oznacza to, że składa w ten sposób hołd pokoleniom, które Polskę i jej teatr tworzyły, torując drogę ku niepodległej. Kto tego nie rozumie, musi mieć sporo złej woli.

Jeszcze jedno zdumienie, jakie wypowiedź Marka Wańskiego wywołuje: otóż ogłaszając, że premiera była klęską, zarówno repertuarową, jak i inscenizacyjną, zgłasza fundamentalne — jego zdaniem — zastrzeżenie, iż przedstawienie „nie daje odpowiedzi na pytania o teraźniejszość i przyszłość Polski”. Ba, ba! Zawsze uważałem, że teatr o wysokich ambicjach ma obowiązek stawiania ważnych pytań. Ale oczekiwać od teatru gotowych odpowiedzi, to znaczy przeznaczyć mu rolę freblówki, a widzów zagnać na korepetycje.