Próżnia w sercu artykuł

Informacje o tekście źródłowym

Próżnia w sercu

Aberracyjne okoliczności towarzyszyły narodzinom tej Nie-Boskiej: szef Teatru Narodowego Jerzy Grzegorzewski zapowiedział dymisję, motywując ją szyderstwami krytyki, jakich… spodziewa się po premierze. Osobliwa asekuracja spełniła zadanie, szyderstw nie było, choć nie zbrakło sprzeciwów. Czy podobna było jednak ich uniknąć? Obejrzeliśmy kolejną odsłonę uprawianego ostatnio przez Jerzego Grzegorzewskiego teatru elegijnego, w którym niegdysiejsze uniesienia i czyny, namiętne wzloty, historyczne gesty ulegają oddaleniu i unicestwieniu, w którym bohater stoi twarzą w twarz ze śmiercią (obecną tu w licznych motywach weneckich), a w życiowym bilansie ma „próżnię w sercu” i świadomość, że czego dotknął — niszczył. Apatyczna bezsilność z rzadka przerywana dramatycznymi próbami nawiązania kontaktu z odchodzącym światem jest głównym rysem roli Henryka (Jan Englert); ironiczny podszept szatański „dramat układasz” pasuje i do póz Hrabiego, i do pustych gestów rewolucjonistów, których wódz (Jerzy Radziwiłowicz) prokuruje sobie w finale żałosne autoukrzyżowanie. Urzeka melancholijny rytm spektaklu, piękno kompozycji przestrzennej, elegijny ton Mahlerowskiej symfonii w tle. Aliści wyprucie z dramatu resztek energii i radykalizm odesłania znacznych połaci dzieła Zygmunta Krasińskiego na cmentarz to koszta inscenizacyjnej operacji dość znaczne. Warto się o nie spierać — bez wzajemnych obraz.„