Operetka z metafizycznym dreszczem artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Trybuna Ludu” nr 288
  • data publikacji
  • 1988/12/12

Operetka z metafizycznym dreszczem

W Teatrze Studio spektakl, o którym już się dużo mówi i na który bardzo trudno zdobyć bilety: Usta milczą, dusza śpiewa — według scenariusza i w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego. Program informuje skromnie, że widowisko oparto „na motywach operetek Franza Lehara i Emmericha Kalmana”, ale to nie jest wszystko, gdyż nad całością operetkową, należycie rozkoszną, należycie idiotyczną i należycie też wydrwioną — unosi się jeszcze duch Becketta, duch rozpadu i zbliżającego się kresu wędrówki (jak w Szczęśliwych dniach), przesycający całość widowiska nutą niepokoju i przeczuć zgoła nie kalmanowskich.

Dwie są interpretacje związku, łączącego w spektaklu teatru Studio ów świat wiedeńskiej opery (nie straussowskiej, lecz późniejszej, za to niepomiernie „słodszej”) ze światem beckettowskich niepokojów metafizycznych. Moloch rozrywki, masowej kultury, trywialnej i konformistycznej, pożera w końcu wszystko — a więc również to, co w wytworach kultury artystycznej jest wielką wartością, prawdą ludzkiego doświadczenia. Ale jest też możliwe, że Jerzy Grzegorzewski chce nam tylko przekazać ostrzeżenie, że ruch na drodze jest jednokierunkowy i że obowiązuje tylko jeden drogowskaz, ten sam dla wszystkich: operetkowy hrabia Daniło zmierza w tym samym kierunku, co beckettowska Winnie, tyle, że on o tym nie wie. Paradoks przedstawienia Usta milczą, dusza śpiewa polega na tym, że przyciąga ono jak magnes — choć właściwie powinno przestrzegać, a może nawet odtrącać. Zamierzony efekt? Chyba tak.

Świetne przedstawienie. Sztampowy artysta operetkowy nie jest w stanie pojąć, ani tym bardziej zademonstrować na scenie, że dramaty baronów Bonich, hrabiów Daniłów i Wesołych Wdówek są produktem kultury zdziecinniałej, nieodpowiedzialnej i usypiającej, którą należy wielbiąc — wydrwiwać, i mają na to swoje niezrozumienie argument naprawdę mocny: uwielbienie własnej publiczności. W Studio rewię operetkowych złudzeń prezentują aktorzy dramatyczni: ich interpretacja jest przewrotną mieszaniną solenności i jadowitej drwiny, co przy wybitnej muzykalności głównych wykonawców oraz ich inteligencji interpretacyjnej daje wynik wspaniały. Tym wspanialszy, że do jednej z ról zaproszono prawdziwą solistkę teatru muzycznego: wzór i karykatura stają obok siebie, uświadamiając dystans, jaki dzieli dwa style kultury. Studio od ulicy Nowogrodzkiej.

Kto może, kto ma szansę, niech stara się zobaczyć to nowe wcielenie inscenizatorskiej i filozofującej inwencji Jerzego Grzegorzewskiego — oraz brawurę naprawdę wspaniałych wykonawców: Anny Chodakowskiej (Sylwa Varescu) Małgorzaty Niemirskiej (Hanna Glavari), Teresy Budzlsz-Krzyżanowskiej (w roli Paganiniego, który nagle przeobraża się w kobietę z zupełnie innej operetki), Marka Walczewskiego (baron Boni), Zbigniewa Zamachowskiego (hrabia Daniło). Każdy tu zasługuje na osobne potraktowanie, domagają się tego inteligencja interpretacyjna, zmysł humoru i karykatury, wspaniały luz psychiczny, ale na to nie mam już miejsca — stąd jeszcze dwa słowa tylko o Zamachowskim, bo jest to aktor młody (trzy lata na scenie) a już przedstawia się jako jedna z najciekawszych osobowości artystycznych w nowej zmianie naszego aktorstwa. Przyznam, że przeczuwałem to przed trzema laty, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tego utalentowanego chłopca na festiwalu szkól aktorskich w Łodzi.

Spoza „operetkowej” czołówki obsady jeszcze dwa słowa o innych rolach, wyraziście i dowcipnie zarysowanych: księżnej Jolanty Hanisz, Winnie Anny Milewskiej, dyrektora teatru Józefa Wieczorka, obu huzarów Wojciecha Malajkata i Piotra Polka. Dużo nazwisk? Dużo, ale i obsada duża — oraz wyborne przedstawienie. (Opracowanie muzyczne Irena Kluk-Drozdowska, scenografia Krystyny Kamler i Barbary Hanickiej).