Opera utracona artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Trybuna” nr 230
  • data publikacji
  • 1998/10/01

Opera utracona

Gdyby premiera Halki Spinozy odbyła się kilka miesięcy temu, mogłaby uchodzić za ironiczny komentarz do burzy w szklance wody czyli procedury rozłączenia Teatru Narodowego od Opery, która ekscytowała wówczas publiczność. Ale tak naprawdę Jerzy Grzegorzewski zawsze nosi operę (i operetkę, i dancing) we krwi cudowne piękno i idiotyzm dramatu muzycznego urzekały go i potrafił się doń odwoływać. W swoim najnowszym kolażu wiąże przeto licznymi nićmi teksty Witkacego, Józefa Tischnera i Władysława Wolskiego, począwszy od zakopiańskiego mianownika Halki, a na próbie zawładnięcia tradycją i pejzażem duchowym Podhala przez kino. A że zasugerowane wydarzenia sytuuje w latach 20., dodatkowo przyprósza je patyną dawności, urokiem międzywojnia, zafascynowanego górami i wolnością.

Oczywiście, wszystko to jest bardzo „grzegorzewskie”, opowiedziane językiem skojarzeń i obrazów, właściwymi dla jego twórczości, w której ironia, nawias, przedrzeźnianie, kicz nawet spotykają się z liryczną tęsknotą za trwałym punktem oparcia w świecie tak niepewnym swej tożsamości. W tym spektaklu punktem oparcia stały się gawędy filozoficzne Józefa Tischnera (Filozofia po góralsku) i cytaty z góralskiego folkloru. Takim momentem, w którym pokawałkowana rzeczywistość sceny stawała się jednością, była sekwencja muzyczna wspórprzewodniczącego chóru górali, Zbigniewa Zamachowskiego. To pierwsza chwila osobliwa w tym spektaklu: Zamachowski, przejmując rolę kompozytora, wyzwala muzykę, z której wprowadza porywającą pieśń o Krywaniu. Głosi radość życia.

To nie jest łatwy spektakl. Poniekąd rebus, łamigłówka do rozwiązania, stawiająca przed widzem wiele pytań. Co na przykład oznaczają ukazujące się pod koniec widowiska kominy transatlantyku — czy to aluzja do Trans-Atlantyku Gombrowicza, czy też do tonącego Titanica? Zderzenie świata górali, artystów opery, ceprów wygrzewających kości pod Gubałówką i tańcujących po dansingach (kuszący Olgierd Łukaszewicz jako lew parkietu), wreszcie szalonych filmowców z Witkacym przemienionym w reżysera niepewnego swej roli (Krzysztof Wakuliński) przynosi dziesiątki zabawnych i zarazem dających do myślenia sytuacji. Nie po raz pierwszy spotkanie miastowych ze wsią przynosi smakowite wyniki artystyczne, a tradycja ciągnie się od Krakowiaków i górali. Wygląda na to, że i tym razem górale (z pomocą na wpół mieszczucha księdza Tischnera) mają do zaoferowania coś niecoś: piękno, dobro, prawdę… Ale na koniec, jak w operze pana Moniuszki, Halka popełnia samobójstwo. Wnoszą na scenę jej ciało. Współprzewodniczący chóru górali, Jerzy Radziwiłowicz, komentuje z powagą: „to jest konkretne”. To druga chwila osobliwa: gra i udanie stają się niepokojąco gorzkie. To chwila powagi śmierci.

Wiele w tym przedstawieniu osiągnięć aktorskich (o paru już wspomniałem), finezji, wyrafinowanego dowcipu, zabawnego paradoksu. Do najsmakowitszych epizodów należy monolog Anny Chodakowskiej (Klaudestyny), uwięzionej w stylizowanej na pantograf’ konstrukcji dla ceprów z połamanymi nogami, a także sekwencje z Wariata i zakonnicy, w których błyszczą Gabriela Kownacka i Mariusz Benoit. Te i inne „solówki” (min. Wojciecha Malajkata jako operatora), jak w solidnie wystawionej operze, nie dekomponują całości, ale przeciwnie, podporządkowane są rytmowi widowiska — wszyscy tu bez zarzutu wywiązują się ze swoich zadań.

Można w Halce Spinozie zasmakować, odnajdując w niej komentarz do twórczości i sztuki współczesnej, a przede wszystkim do świata, w którym współistnieją i ucierają się sprzeczne sposoby jego rozumienia. Można też patrzeć na to przedstawienie jak na precyzyjnie rozgrywaną partię szachów, przerwaną w najciekawszym momencie…