Obiad u Wawrzynka artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Literatura” nr 7
  • data publikacji
  • 1976/02/12

Obiad u Wawrzynka

Wrocławski Teatr Polski jest jednym z największych przedsiębiorstw teatralnych w kraju. Ogromna sala na 1200 miejsc z szeroką (25 metrów) i głęboką sceną, gdzie można by wystawić Aidę w pełnej obsadzie statystów i żywych zwierząt, a do tego druga sala — Teatr Kameralny, rozmiarami odpowiada przeciętnej warszawskiej sali teatralnej. Dla obsłużenia takiej machiny trzeba nie byle jakiego zespołu, repertuaru i sprawności organizacyjnej, bo tam, gdzie w innych teatrach plany można liczyć w setkach, tu trzeba w tysiącach. Każdy, kto choć trochę się na tym zna, powie, jak w takich warunkach i przy takich wymaganiach trudno jest robić naprawdę dobry teatr.

Przez kilka lat, po odejściu Krystyny Skuszanki i Jerzego Krasowskiego, Teatr Polski, który za czasów ich działalności należał do czołowych scen, przeżywał okres regresu. Były tam dobre, ale były i złe przedstawienia, brakowało wydarzeń, o których byłoby głośno. Już jednak ubiegły sezon był dobry, a obecny zdaje się zapowiadać, że Teatr Polski zacznie się liczyć nie tylko wśród dobrych, ale wśród najlepszych. Na tegorocznym Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych nie będzie już tak łatwo, jak w latach ubiegłych, zdobywać we Wrocławiu nagrody teatrom z innych miast. W ciągu stycznia odbyły się w Teatrze Polskim dwie naprawdę znaczące premiery: Ślub Gombrowicza na dużej scenie i Wyszedł z domu Różewicza w Teatrze Kameralnym.

Ślub zaczyna już mieć swoją historię na polskiej scenie. Po pamiętnej warszawskiej premierze Jarockiego reżyserzy zabrali się do tej sztuki nie zrażeni ani rozczarowaniem krytyków i felietonistów, którzy w sztuce sprzed trzydziestu lat nie znaleźli „nic nowego”, ani też nie przejęci opiniami tych, którzy pragnęliby, żeby sztuki Gombrowicza reżyserowano jak nienaruszalne traktaty o esencji tego świata. Dzięki temu, na szczęście dla recepcji Ślubu w naszym teatrze, każda z kolejnych jego premier jest różna pod względem interpretacyjnym. Co więcej, każda z nich od tej właśnie strony wydaje się — jak dotąd — być równie wartościowa. Można różnie oceniać poszczególne inscenizacje, ale gdyby przeprowadzić studium nad podejściem do tekstu przez Jarockiego w Warszawie, przez Skuszankę w Krakowie i teraz przez Grzegorzewskiego we Wrocławiu, trudno byłoby wydawać oceny, a raczej należałoby mówić o różnicach, o odrębnych sposobach ujęcia i rozumienia tego dramatu, który najtrudniej jest reżyserowi po prostu przemyśleć. Jarockiemu było zarazem najłatwiej i najtrudniej dlatego, że był pierwszy. Jednocześnie nie można też zapominać, że do Ślubu przymierzał się przed warszawską premierą przez kilka lat i reżyserował, cały tekst bądź fragmenty na scenach szkolnych i w Zurychu. Skuszanka i Grzegorzewski mieli już poprzednika, wiedzieli, co Jarocki w Ślubie odczytał, co znalazł, a czego się nie doszukał. Porównanie trzech interpretacji Ślubu wymagałoby osobnego studium i takie studium, zwłaszcza że na pewno przyjdą niedługo następne premiery tej sztuki, trzeba będzie koniecznie napisać. W tej chwili, abstrahując od obiektywnych i subiektywnych czynników, które wpłynęły na ostateczny kształt i sceniczną, jakość trzech inscenizacji Ślubu, można powiedzieć, że każda z nich jest naprawdę oryginalna i każda stanowi dowód niezależnego i odrębnego przemyślenia tekstu. Jarocki, najkrócej mówiąc, rozbudował swoją inscenizację niejako wszerz, starając się pokazać całą skomplikowaną kompozycję Ślubu, podkreślając za pomocą środków aktorskich i inscenizacyjnych poszczególne warstwy Gombrowiczowskiej konstrukcji dramaturgicznej. Skuszanka zrobiła przedstawienie najbardziej zwarte, oparte na prosto przeprowadzonym wywodzie myślowym, przedstawienie wymagające interpretacji aktorskiej, której zabrakło. Grzegorzewski wybrał drogę pośrednią. Umieścił Ślub w ulubionej przez siebie scenerii „autentycznych przedmiotów” (prawdziwy magiel, powóz, stare maszyny). A te przedmioty porozstawiał na ogromnej i przez to właściwie pustej i niby to ciemnej a naprawdę wspaniale podzielonej i pomalowanej światłem scenie. Poza przede wszystkim Igorem Przegrodzkim (Ojciec), a także Igą Mayr (Matka) i Ferdynandem Matysikiem (Pijak) nie dysponował zbyt mocnym aktorstwem, za to sprawdził mu się Bogdan Koca w roli Henryka, a także Ewa Lejczakówna (Mania). Mierząc zamiary według sił, nie rozbudowywał też zadań aktorskich, a raczej je upraszczał. Dzięki temu skomponował kilkanaście świetnych scen i dopiero w ostatnim akcie główni przeciwnicy — Henryk i Pijak — przypominali tenisistów grających piątego seta, gdzie emocja i napięcie rośnie, ale serwisom brak siły i poszczególnym piłkom precyzji, a gra polega na powtarzaniu najlepiej opanowanych uderzeń.

Mówiąc znów bardzo skrótowo, o ile przedstawienie Jarockiego pozostawiło po sobie wrażenie gęstej żółtawej mazi, w której wiją się tworzący siebie i niszczący nawzajem ludzie, o ile u Skuszanki intencją spektaklu było wyrysowanie grubą kreską plątaniny międzyludzkich powiązań, o tyle u Grzegorzewskiego akcja Ślubu stała się przestrzenią wypełnioną światłem, gdzie poszczególne postaci (resp. poszczególne istnienia) krążą wokół siebie, przyciągają i odpychają, jak planety w kosmosie, świecąc płaskim odbitym od innych a jednocześnie własnym.

To przedstawienie Ślubu będzie się na pewno liczyć i stanowi ważny etap w reżyserskiej twórczości Grzegorzewskiego, któremu wyraźnie dobrze zrobiło przeniesienie na szeroką scenę wrocławskiego teatru.

Równoległa ze Ślubem premiera Wyszedł z domu w Teatrze Kameralnym — to z kolei przypomnienie sztuki Różewicza, która najmniej dotąd miała szczęścia do reżyserów i interpretatorów. Przerabiał swoją prapremierową inscenizację główny reżyser Różewicza — Jarocki, a sam tekst jest i nie doceniany i przeceniany do dzisiaj. Napisał tę sztukę Różewicz w okresie, kiedy z mozołem walczył w swojej dramaturgii o sprawy, które obecnie wydają się oczywiste, kiedy musiał udowadniać, że można i trzeba pisać sztuki pozbawione akcji i następstwa wydarzeń, nie tyle w klasycznym, ile potocznym rozumieniu tych terminów. Dzisiaj najciekawsze wydaje się w Wyszedł z domu ujęcie przez Różewicza jednego z głównych motywów jego twórczości — człowieka wyrywającego się z otoczenia, ze świata codziennego, z wszystkiego, co go określa i ogranicza. Tutaj pokazuje on ten motyw a rebours — poprzez nieudaną próbę powrotu z ucieczki — odbudowywania w człowieku, szczegół po szczególe, krok po kroku tej jego określonej przez innych egzystencji. Wygląda to, niczym w science fiction, jak wsysanie osobnika z innego wymiaru w nasz „normalny”, „ziemski” czy przyziemny układ czasoprzestrzenny, biologiczny i społeczny. Henryka można by sobie wręcz wyobrazić jak cień czy szkielet, który Ewa ubiera kolejno w tkanki, myśli i obowiązki, który z ducha przekształca się w Męża, Ojca i Prelegenta.

Takie właśnie zrozumienie tekstu Różewicza można znaleźć w założeniu inscenizacji Paradowskiego i w scenografii Starowieyskiego. Od niezorganizowanej, przypadkowej przestrzeni scenicznej, od gwałtownego ruchu niepokoju (sceny pantomimiczne układał tu Tomaszewski) w części pierwszej, po uładzoną, zamkniętą w pudełkowym (na mój gust nieco zbyt „umownym”) wnętrzu akcję drugiej części, gdzie podstawowa komórka społeczna zajada zupę pomidorową.

W tym ciekawie pomyślanym spektaklu ruch zbyt często jednak musi zastępować grę. Wykonawcy głównych ról Dubielówna (Ewa) i Polkowski (Henryk) czasem rzeczywiście zdają się nie sięgać do klamki ogromnych drzwi, które w porozumieniu z reżyserem wyrysował na tylnej ścianie sceny Starowieyski. Jest to jednakże przedstawienie nieprzeciętne, i dobrze się stało, że właśnie we Wrocławiu, gdzie od kilkunastu lat mieszka Różewicz, podjęto próbę nowego odczytania jego sztuki, która tak samo jak wiele innych, równie ciekawych a może i ciekawszych, od prapremiery leży prawie nie ruszana. Dwa przedstawienia, które pokazał w styczniu Teatr Polski, mogą go już naprawdę określić na cały sezon. I prawdziwa w tym zasługa dyrektora tego teatru Mariana Wawrzynka, który umiał postawić na niekonwencjonalnie myślących reżyserów młodszego pokolenia. Po tych dwóch dniach przydałby się jeszcze deser. Wtedy rzeczywiście będzie dobrze, zwłaszcza że wiosną zjadą się do Wrocławia krytycy. Na festiwal.