Nowe wcielenie Brechta artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Argumenty” nr 12
  • data publikacji
  • 1986/03/23

Nowe wcielenie Brechta

Po dłuższej przerwie sztuki Bertolta Brechta — tak chętnie przed laty grywane — znów powróciły na nasze sceny, przynosząc szereg znaczących inscenizacji. Na pierwszym miejscu trzeba tu wymienić Warszawę, gdzie szczególnie głośna stała się premiera Wzrostu i upadku miasta Mahagonny na scenie Teatru Współczesnego w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego, spektakl znakomicie przygotowany od strony ruchowej i wokalnej, z świetnymi rolami zwłaszcza Krystyny Tkacz i Stanisławy Celińskiej. Także wieczór songów pt. Niebo zawiedzionych w reżyserii Leny Szurmiej na kameralnej Scenie 61 Teatru Ateneum stale przyciąga zawsze u nas licznych entuzjastów dobrego teatru muzycznego.

Z dużym zainteresowaniem oczekiwano zatem dawno w Warszawie nie grywanej Opery za trzy grosze, którą zapowiadał Teatr Studio. Starsi widzowie wspominali głośny spektakl Konrada Swinarskiego w Teatrze Współczesnym i świetne role: Tadeusza Plucińskiego (Mackie), Kazimierza Opalińskiego i Haliny Kossobudzkiej (Peachumowie) oraz Kaliny Jędrusik (Polly). Młodsi nie mogli się doczekać powrotu na scenę Piotra Fronczewskiego w głównej i wręcz dla niego wymarzonej roli Mackie-Majchra, włamywacza-dżentelmana. W dodatku wiadomo było, że sztukę reżyseruje Jerzy Grzegorzewski, artysta niesłychanie oryginalny i zawsze nas zaskakujący niebanalną wizję swojego teatru. Jakoś Brecht nie wydawał się co prawda leżeć na linii jego zainteresowań i spektakli dotychczasowych, bardzo osobistych, ściszonych, jakby na scenie malowanych, ale wyczekiwanie było tym ciekawsze.

Toteż w odpowiednim dniu widownia premierowa zgłosiła się w tzw. nadkomplecie. Spotkać tu można było wiele osobistości z artystycznego środowiska, temperatura sali stale rosła, wreszcie końcowa wprost spontaniczna owacja hojnie nagrodziła realizatorów tego niecodziennego przedstawienia i jego głównych wykonawców. Myślę, że spektakl ten spotka się jednak z przyjęciem niejednoznacznym, jest bowiem — jak to zwykle w teatrze Grzegorzewskiego bywa — zupełnie różny od poprzednich inscenizacji tego tytułu, zarówno od strony opracowania samej muzyki, jak i od scenicznego kształtu. Ale ponieważ coraz rzadziej zdarzają się nam spektakle rzeczywiście godne rozbudzania wielkich merytorycznych sporów, warto tą Operę… samemu zobaczyć, zwłaszcza jeśli zna się jej wcześniejsze realizacje. Toteż prawdziwych teatromanów szczerze na to namawiam, nawet jeśli nie wszystkich tak wystawiony Brecht zachwyci.

Podstawową nowością inscenizacji Grzegorzewskiego wydaje mi się zdecydowane odejście od społeczno-obyczajowych obrazków i rozważań na temat klasowych nierówności — na korzyść pewnej umownej konwencji polegającej na pokazywaniu teatru w teatrze, na dowcipnym pastiszu całego operowego sztafażu, wreszcie na wciągnięciu nas — widzów w tę sceniczną zabawę, urzekającą coraz to nowymi pomysłami i rozwiązaniami rzadkiej urody. Całość wcięta jest jakby w klamrę balladowej opowieści o Przygodach Mackie-Majchra i ludzkim dostosowywaniu się do dziwnych zjawisk i praw rządzących światem, w którym przyszła nam żyć. Niczemu się tu dziwić nie należy, żadne układy nie są niemożliwe aż do finałowego szczęśliwego rozwiązania całej intrygi już pod czekającą na Macki ego szubienicą.

A więc powiedziałabym, że Opera… ta wydała im się bardziej poetycka niż dotychczas, pełna lekkości, wdzięku i niekłamanego humoru, a wszystkie zawiłości scenicznych losów jej bohaterów przypominać raczej mogą Kandydowe peregrynacje po tym najlepszym ze światów niż surowe rozprawy Brechta z grzechami wyzyskujących lud kapitalistów.

W roli tytułowej widzimy i słuchamy Piotra Fronczewskiego, nie eksponowanego jednak ponad resztę obsady. Wręcz przeciwnie, na premierze wydał mi się bardzo stonowany i aż do przesady wyciszony, jakby już od początku prezentował Mackiego zrezygnowanego i pogodzonego ze swoim losem i własnym charakterem. W roli Polly wystąpiła z powodzeniem Monika Świtaj, którą dotąd oglądaliśmy na scenie Teatru Dramatycznego (zwłaszcza jako Albertynkę w Operetce Gombrowicza i Joannę D’Arc w sztuce Shawa!). Jej rodzicami, czyli Jonatanem i Cellą Peachum, bardzo w spektaklu Grzegorzewskiego wyeksponowanymi, byli Małgorzata Niemirska i Marek Walczewski. Rolę Jenny wspaniale zagrała Teresa Budzisz-Krzyżanowska, przejmująca zwłaszcza w songu o narzeczonej pirata. W sumie — dobrze znany tekst, w starym tłumaczeniu Brunona Winawera i Barbary Witek-Swinarskiej, z songami w przekładzie Władysława Broniewskiego i Witolda Wirpszy i nowymi Jacka Burasa, nabrał nowych znaczeń i całkiem odmiennych barw.

Żeby już zatrzymać się należną mu chwilę przy mistrzu Brechcie, warto jeszcze powiedzieć parę zdań o polskiej prapremierze jogo młodzieńczej sztuki Baal, która odbyła się niedawno w warszawskim Teatrze Powszechnym. Jest to tekst, do którego autor wracał parokrotnie w ciągu swego życia, to wygładzając go, to nawiązując do wyjściowych brutalności, które przed laty tak zbulwersowały opinię publiczną i środowiskową, to sztuka prawie nie była grana. Na język polski przełożył ją Roman Szydłowski zasłużony badacz twórczości autora Kariery Artura Ui, ale wystawiono ją dopiero teraz w nowym tłumaczeniu Roberta Stillera, w wersji synkretycznej, czyli opartej na różnych kolejnych odmianach tekstu.

Powstał spektakl rzeczywiście bardzo interesujący, również zupełnie inny od dobrze nam przecież znanych i szeroko prezentowanych inscenizacji brechtowskich, z wspaniałą, bogatą w odcienie rolą Zbigniewa Zapasiewicza. Gra on nie tylko postać tytułową, a zarazem główną, ale właściwie cała sztuka jest jego wielkim rozbudowanym monologiem. Zapasiewicz przedstawia człowieka, który zbuntował się przeciwko panującemu ładowi społeczno-obyczajowemu, podjął walkę z całą obowiązującą nas wszystkich, a więc również w jakiś sposób krępującą moralnością i powszechnie obowiązującymi zwyczajami. Jego Baal postanowił być wolny, żyć według całkowicie własnych reguł. Tę drogę wybrał świadomie, również świadomie uciekł w nałóg. I tak — zawsze świadomie — krok po kroku swe życie przegrywał. Tę drogę po równi pochyłej aż do samotnej śmierci w nędzy i opuszczeniu rozgrywa Zapasiewicz nie oszczędzając nam żadnych brutalności czy nawet wulgarności, jednocześnie jednak trafnie eksponując ludzką godność swojego buntownika i wyboru. Piękna to i mądra rola, na pewno warto ją obejrzeć. Zapasiewiczowi bardzo dobrze partneruje cały zespół, z Januszem, Gajosem i Jadwigą Jankowską-Cieślak na czele.

Tak więc spektakl w Teatrze Powszechnym — w reżyserii Piotra Cieślaka — na pewno należy do tych nielicznych premier, które wnoszą coś nowego i warte są obejrzenia nawet jeśli wywołać mają różnego typu zastrzeżenia czy uwagi. Od dłuższego już czasu narzekamy na nudę i zaledwie poprawność charakteryzujące nasze obecne życie teatralne. Dwie wybrane inscenizacje Brechta, a więc autora często u nas grywanego, są najlepszym argumentem dowodzącym, że nawet zjawiska ogólnie znane można tak przedstawić, by spełniły swoją rolę najistotniejszą, czyli inspirującą naszą myśl i fantazję. Wydaje się, że właśnie w dobie dominacji kina domowego, dysponującego możliwościami zapoznawania nas z najwybitniejszymi artystami i ich osiągnięciami, teatr żywego planu powinien szczególnie dbać o to, by swoimi propozycjami nie tylko satysfakcjonował widza, ale pobudzał go do szerszej refleksji. Jest to bowiem jego podstawowe zadanie i niemal jedyna racja dalszego rzeczywistego bytu.

Opera za trzy grosze Bertolta Brechta w warszawskim Centrum Sztuki Studio.
Baal Bertolta Brechta w warszawskim Teatrze Powszechnym.