Narodowa psychodrama artykuł

Informacje o tekście źródłowym

Narodowa psychodrama

Reżyserem tego Wesela, od początku do końca, jest Chochoł. Akcja dzieje się nie w bronowickim dworku, ale wewnątrz chocholej muzyki. Dekoracja, to porozkładane na części narodowe instrumenty: fortepian Chopina i skrzypki: struny, pudła, smyczki. Przez cały czas obecny jest dźwięk świetnej kompozycji Radwana, prawie niesłyszalnej, ale organizującej przebieg i celowo zwolniony, raz po raz zamierający rytm przedstawienia. Nie ma krakowiaków ani obertasów. Tańcząca kupa weselników przesuwa się przez scenę drepcąc niemal w miejscu. Nikomu się nic nie chce. Gospodarz łazi z rękami w kieszeniach, drużbowie nieskorzy brać się do dziwek, inteligentom niesporo idzie nawet gadanie. Nawet Czepiec nie bardzo chce prać po pyskach. Wszyscy mówią półgębkiem, wykonują pół gestu, robią pół kroku, uśmiechają się krzywo i smucą bez przekonania. Tylko Panna Młoda, z prostoty duszy — cieszy się swoim weselem, a Pan Młody jest głupio zadowolony. Dlatego nie ma „chocholego tańca” w scenie finałowej, a tylko ostateczne zamieranie od początku kręcących się w jego rytm postaci, i tylko Jasiek wykrzykuje na proscenium swój bezsilny protest.

Grzegorzewski odszedł daleko od „klasycznej” inscenizacji Wesela, odrzucił też wszelkie stylizacje na szopkę, jednocześnie, pomijając całą historyczną scenerię, poszedł w kierunku ujednolicenia całości. Zmienną — realno-symboliczną kompozycję Wyspiańskiego zastąpił jednorodną konstrukcją, gdzie zjawy występują na takich samych prawach jak ludzie, a wszelkie spory o mistycyzm czy symbolizm stają się bezprzedmiotowe. Zyskał na tym, bo konsekwentnie przeprowadził swoją tezę inscenizacyjną Wesela jako dramatu o niemożności, bezsile i zauroczeniu. Stracił, bo jego Wesele jest od początku do końca takie same, niezmienne, monotonne.

Trudno jednak byłoby inaczej zrobić przedstawienie o ludziach, którzy „nie chcą chcieć”, o bełkocącej po pijanemu gromadzie inteligentów i chłopów, która kręci się za zarobkiem, a z okazji wesela przebierając się w narodowe stroje przytupywaniem zagłusza rodzący się w duszach niepokój. Najistotniejszą cechą tego przedstawienia, i Wesela w ogóle jest ciągłe wyglądanie i czekanie — że coś czy ktoś się pokaże, że ktoś przyjdzie, coś, zmieni, coś zrobi. Tymczasem pojawiają się tylko majaki przeszłości. Niejasno coś gadające mary, czasem złośliwe, czasem paskudne, czasem gorzkie sprawy wypominające, niezrozumiałe jak Pytia, łatwo zapomniane jak zwidy w pijanym łbie.

Grzegorzewski wystawił Wesele czyli sztukę o Polakach, najbardziej gorzki i najbardziej serdeczny portret namalowany przez poetę, który zwątpił w swoje duchowe posłannictwo, szarpał się i miotał i zostawał w kolejnych konfiguracjach wieszczem, już po śmierci, bez woli, bez możności odwołania. Można, jak Grzegorzewski, zobaczyć w Weselu psychoanalizę narodowego charakteru, można uznać je za pamflet polityczny, za sztukę symbolistyczną, za ludowy obrazek, i tak się dzieje, że każda interpretacja wydaje się niekompletna, niespójna, niedostateczna. Nigdy też, i o tym pisze się z okazji każdej premiery, Wesele do końca się nie podoba, zawsze i każdy chciałby je widzieć jakoś inaczej. A dzieje się tak — chyba dlatego, ze każde od osiemdziesięciu już blisko lat, każde pokolenie Polaków dostrzega w Weselu — siebie. Zmieniają się układy, zmienia się cała struktura społeczna, współczesna inteligencja i współczesny „lud” nie ma już ze swoimi przedstawicielami w Weselu nic wspólnego, a przecież „dusza anielska” i „czerep rubaszny” pozostają takie same.

Istotna wartość sztuki Wyspiańskiego leży chyba w tym, że rzadko który naród ma taki właśnie dramat stający się za każdym pojawieniem na scenie powszechną psychodramą, praniem sumień i wyliczaniem wad, jedyną w swoim rodzaju tragedią, której bohaterem jest całe społeczeństwo. Dlatego też z żadnego z przedstawień nikt nie jest do końca zadowolony, a jednocześnie nikt nie może z żadnego, nawet najgorszego spektaklu wyjść obojętny.

Grzegorzewski, i trzeba sobie z tego zdawać sprawę, zagrał Wesele wyłącznie jako tragedię niemożności i zleniwienia — w sensie fizycznym i duchowym. Dlatego wszyscy i wszystko jest tam takie rozlazłe, nijakie i bezsilne. Dlatego utrzymane w zwolnionym rytmie przedstawienie ciągnie się i nuży, dlatego tylu się na nie zżyma. I wszyscy w końcu mają rację. Bo na pewno ani sam Wyspiański, ani tym bardziej Grzegorzewski nie powiedział o Polsce i Polakach całej prawdy. Takiej sztuki ani takiego przedstawienia nie było, nie ma i nie będzie, bo jest to niemożliwe.

Przedstawienie, krakowskiego Teatru Starego było najciekawsze ze wszystkich pokazanych na scenie Teatru Dramatycznego podczas XIII Warszawskich Spotkań Teatralnych (o spektaklu Letników pisałem już po festiwalu katowickim). Jeszcze raz okazało się, że Stary Teatr nie tylko zatrudnia najleszych w Polsce reżyserów, ale że ma jeden może w kraju prawdziwie wyrównany zespół. To że w Weselu nie było słabych ról najlepiej o tym świadczy. A grać w ramach koncepcji przyjętej przez Grzegorzewskiego na pewno nie było łatwo. Nie było miejsca na popisy i kreacje. Nie było można zmieniać tempa, nastroju. Nie tylko żadna rola, nie żadna scena nie mogła kontrastować z innymi. Cała wartość przyjętej koncepcji inscenizacyjnej utrzymywać się mogła tylko na w pełni konsekwentnym jej przeprowadzeniu. I krakowski zespół wykonał to zadanie choć niejednemu aktorowi nie raz pewnie chciałoby się mocniej przytupnąć, i zagrać kulisy do kulisy. Najciekawsza rola, będąca zasadniczym wykładnikiem koncepcji całości przedstawienia, to Gospodarz grany przez Bińczyckiego. Snuje on się senne po scenie, grzeczny i gościnny, uśmiecha się uprzejmie, kiedy wyjmie rękę z kieszeni, macha nią z wolna jakby odganiał ospałe, jesienne muchy. Co chwila gdzieś przysiada jakby nawet stać mu się nie chciało. Druga wielka rola, to Rachel grana przez Annę Polony. Jedyna z postaci, która jest w pozytywnym sensie zauroczona weselem, jedyna, która spośród czekających, przeżywa spełnienie marzeń i rozczarowanie, inni tylko wokół trwają w zauroczeniu. Polony wspaniale zagrała dziewczynę, której tęsknota do poezji okazała się ucieleśniona w osobie podpitego i znudzonego poety i której wejście w świat, o którym zawsze marzyła, okazało się nieporozumieniem. Wreszcie Jasiek Jerzego Treli. Trzecia, najważniejsza postać w tym przedstawieniu, wyrastająca ponad Czepca, Poetę, Dziennikarza. Trela nie gra wiejskiego chłopaka, któremu we łbie zaszumiało i któremu ostał się sznur, ale rzeczywistego antagonistę wszystkich pozostałych postaci. Jedynego, który choćby oszukany, choćby zmamiony, na chwilę zerwał się do działania, i który w finale woła do widowni, żeby się zbudziła z nudy i zaspania. Konrad, nie przez przypadek, odnalazł się tutaj w osobie Jaśka.

Te trzy postacie jednak, tylko wyróżniają się — z całego świetnego zespołu, gdzie na przykład Sadecki ma jedynie niemą rolę Wernyhory; pojawia się na chwilę, ale tak, jak Wiarus w Warszawiance. W innym teatrze, podobnie pomyślane Wesele rozlazłoby się pewnie, jeszcze przed premierą, tutaj może denerwować, może nużyć, ale zmusza do myślenia i współudziału. I to jest chyba najważniejsze.

Stary Teatr w Krakowie, Stanisław Wyspiański: Wesele. Reżyseria i scenografia: Jerzy Grzegorzewski. Muzyka: Stanisław Radwan. Występ na XIII Warszawskich Spotkaniach Teatralnych w grudniu 1977 r.
(data publikacji artykułu nie jest znana)”