„Mizantrop” z epoki postmodernizmu artykuł

Informacje o tekście źródłowym

„Mizantrop” z epoki postmodernizmu

Przedstawienie Mizantropa w Teatrze Studio zaczyna się od sceny, której u Moliera nie ma. Wszyscy bohaterowie sztuki uczestniczą w licytacji peruki. Jest ona tylko rekwizytem z czasów Moliera, a licytuje się ją w dziwny sposób — za pomocą cytatu z Mieszczanina szlachcicem: „Piękna markizo, twoje piękne oczy sprawiły, że umieram dla ciebie z miłości”. To konwencjonalne wyznanie miłosne Pan Jourdain chciał sformułować w liściku do swej faworyty, a nauczyciel podpowiadał mu rozmaite wersje zdania. I one właśnie podnoszą stawkę w aukcji.

W tym preludium do Mizantropa twórcy spektaklu zapowiadają grę z Molierowskim teatrem, którego konwencje co chwila naruszane będą absurdalnym dowcipem. Ale bynajmniej nie po to, by bawić dla samej zabawy. Dyskretna aura surrealizmu, która otacza świat przedstawiony w Mizantropie, tylko podkreśla jego satyryczny wizerunek. A jest w tej satyrze mnóstwo znaków współczesności. Widać je już w scenografii przedstawienia (znakomita zresztą praca Krystyny Kamler). Mieszają się w niej elementy historyczne, ale o dość nieokreślonej dawności, z jawnie współczesnymi: stare fotele ze składanymi, plastikowymi krzesełkami; w salonie Celimeny pojawi się też okropne siedzisko w stylu Bauhaus (?) i krzesło, mające bardzo wymyślny, nowoczesny „design”. Na ścianach wiszą stare obrazy, ale w jednej ze scen służący robią sobie przy nich zdjęcie polaroidem — jak japońscy turyści. W kostiumach mamy to samo pomieszanie materii: spod mankietów marynarki Oronta (Włodzimierz Press) wychodzą żaboty, Akast (Waldemar Kownacki) chodzi w długich butach, stroje kobiet są raczej współczesne — Elianta (Magdalena Warzecha) nosi ekstrawagancką suknię, Celimena (Joanna Trzepiecińska) modny kostiumik. Jedynie służący Alcesta (Mieczysław Gajda) jest w rysunku postaci cały z teatru Moliera — funkcjonuje w tej inscenizacji Mizantropa jak żartobliwy cytat, wspomnienie z przeszłości. To postmodernistyczne pandemonium, jakie panuje na scenie Studio, bardzo zabawnie, ironicznie charakteryzuje towarzystwo z Mizantropa. Na każdym kroku spod powierzchni snobistycznych manier wyłazi fałsz, obłuda, konformizm, zwykła głupota. Ten świat „niańczy się w bladze” — jakby powiedział jeden z bohaterów zupełnie innej sztuki. Dwie sceny w satyryczny niemal sposób to ukazują. Do sceny, w której Oront przedstawia Alcestowi (Wojciech Malajkat) swój „poemat w czternastu wierszach”, Bułhak wprowadziła wszystkie postaci komedii. Przysłuchują się one natchnionej recytacji Oronta, której towarzyszy pseudoawangardowa muzyka na wiolonczelę (ilustracja dźwiękowa przedstawienia autorstwa Stanisława Radwana to osobny majstersztyk). Następnie wszyscy są świadkami, jak Alcest niszczy grafomańskie „dzieło” Oronta, po czym składają autorowi gratulacje, ściskają się, prawią nieszczere komplementy. Jeszcze później na przyjęciu u Celimeny wiersz Oronta zostanie wspólnie zaśpiewany na melodię łatwo wpadającą w ucho. Oto narodziny hitu — sztuka bezwartościowa zyskuje popularność. W tej scenie również został wprowadzony element purenonsensowego humoru: stoły, przy których zebrało się towarzystwo, zostają wprawione w wahadłowy ruch. Powstał surrealistyczny obraz: między paterami z owocami wystają, jakby kołysząc się, ludzkie główki. Trudno się dziwić, że Alcest ma obrzydzenie do tego świata i tych ludzi. Ale jaki jest współczesny Mizantrop? Alcest Wojciecha Malajkata jest młodym człowiekiem, o wyraźnie inteligenckim rodowodzie. W okularach, szarym ubraniu, lekko się garbiąc — odróżnia się od otoczenia. Jak to zwykle bywa u ludzi lubiących mówić prawdę w oczy, nie jest sympatyczny. Czai się w nim także agresja, którą paradoksalnie najmocniej wyzwala ukochana Celimena. Przy pierwszym spotkaniu chwyta ją za szyję w niemal zapaśniczym uścisku. Uczucia miłości i zazdrości zarazem wyraża napychając jej usta czekoladkami. Celimena to nie jest oczywiście partnerka dla Alcesta. Dobrali się chyba tylko przez kontrast. Ona jest słodka, on zgorzkniały.

Celimena świetnie funkcjonuje na tym targowisku próżności, będąc zresztą w pełni świadoma fałszu ludzkich postaw i zachowań. Ale nie chce wyciągnąć z tego konsekwencji tak daleko idących jak Alcest. Nie porzuci dla niego świata, w którym jest obiektem przyjemnej przecież adoracji. Celimena właściwie ma tylko jednego przeciwnika, przed którym obroni się kobiecymi uszczypliwościami, podanymi zresztą z tym samym słodkim uśmiechem. Arsena (Anna Chodakowska) to paniusia z rodzaju tych, do których stosuje się przysłowie: „W starym piecu diabeł pali”. Minkę ma nabożną, ale krągłym ciałkiem kręci w obcisłej czarnej sukience. Przed spotkaniem z Alcestem, na którego ma ochotę, pudruje się w ukryciu. Anna Chodakowska zrobiła chyba najlepszą rolę w tym przedstawieniu — najbliższą może psychologicznemu portretowi bohaterki Moliera. Aktorstwo w inscenizacji Ewy Bułhak idzie na ogół w kierunku cienką kreską narysowanej, ale jednak karykatury. Jest w niej również sporo surrealistycznego dowcipu. Zaznacza się on i w wizerunkach postaci, i w relacjach między nimi. Absurdalnie komiczna jest na przykład scena, gdy Filint (Andrzej Blumenfeld) zaleca się do Elianty, biegając za nią po całej scenie. Oświadczy się jej w końcu, dysząc po ciężkim wysiłku.

Ani Arsena, ani Filint nie mogą być sojusznikami Alcesta w rzeczywistości, w której prym wiodą głupcy i łajdacy, jak Oront, Akast czy Klitander (Tomasz Taraszkiewicz). Przyjaźń Arseny jest również obłudna, podyktowana jej własnym interesem. Filint nie kryje się ze swym konformistycznym stosunkiem do otoczenia. To w gruncie rzeczy pocieszna figura z gatunku tych, co może nie mają kryształowego charakteru, ale też szczególnych świństw nikomu nie zrobią. Alcest skazany jest więc na samotność, czy jak się dzisiaj mówi: na alienację. Swoją postawą wymierza oczywiście sprawiedliwość światu, ale czy cokolwiek to zmieni? U Moliera Alcest po ostatniej kwestii: „Odchodzę tam, gdzie nie ma ludzi. Jeśli jest takie miejsce” — rzeczywiście schodzi ze sceny. W przedstawieniu Ewy Bułhak Malajkat siedzi w fotelu, na przeciwko niego Trzepiecińska-Celimena, światło powoli gaśnie. Nie ma przecież miejsca dla mizantropów.

Wielu recenzentów podkreślało, że Mizantrop w Studio trafnie diagnozuje współczesne nastroje. Ale w inscenizacji sztuki Moliera nie ma krztyny publicystyki, gazetowych morałów. Ewa Bułhak, zdaje się, nawet usunęła z prozatorskiego tłumaczenia Jana Kotta akcenty polityczne (30 lat temu ten przekład miał swoją wyraźną wymowę aluzyjną). Siłą spektaklu w Studio jest raczej subtelność dowcipu, gorzka, ale cienka ironia i wreszcie ta urzekająca doza surrealizmu. Wyobrażam sobie, że gdyby Louis Buñuel kiedyś wystawiał w teatrze Mizantropa, zrobiłby to pewnie tak jak Ewa Bułhak i Jerzy Grzegorzewski w Teatrze Studio.