„Ślubu” dojrzewanie artykuł

Informacje o tekście źródłowym

„Ślubu” dojrzewanie

Kto szuka w teatrze tylko wytchnienia i rozrywki, ten niech na Ślub Gombrowicza nie idzie. Jak trudny i wieloznaczny to utwór, można się przekonać czytając wszystkie dotychczasowe jego interpretacje i komentarze. Każdy z komentatorów odczytuje go inaczej, znajduje w nim co innego. Dlatego też tak ważna jest każda nowa inscenizacja Ślubu; każda bowiem nadaje mu kształt wynikający z subiektywnej odmienności odczucia tego dramatu przez danego reżysera, jest realizacją jak gdyby zupełnie innego utworu.

Spodziewając się — czy może obawiając — takiej dowolności, w książkowym wydaniu Ślubu autor objaśnia swe dzieło aż trzykrotnie: po pierwsze tłumacząc Ideę dramatu, po drugie — formułując Wskazówki dotyczące gry i reżyserii, a wreszcie poprzedzając właściwy tekst rodzajem streszczenia pt. Akcja (Gombrowicz pisze wprost: Dla ułatwienia czytania podaje się w skrócie przebieg akcji). Niczego to oczywiście nie zmienia. I myślę, że gdyby pisarz żył i mógł obejrzeć każdą z inscenizacji Ślubu, kto wie, czy nie byłby czasem zdumiony odkrywaniem przez reżyserów coraz to innej warstwy znaczeniowej, choć — jak wiadomo — Gombrowicz najmniej się dziwił dziwności świata. Zaskakiwał raczej on, niżby miał sam być zaskoczony.

Inscenizacja Jerzego Grzegorzewskiego, reżysera, i scenografa jednocześnie, jest więc również zupełnie odrębna i własna. Poetykę snu, w którym rozgrywa się cała sprawa, wizualnie wyznacza we wrocławskim przedstawieniu surrealistyczna kompozycja takich konkretnych przedmiotów, jak magiel, ława kościelna zestawiona z bufetem, kareta i — w trzecim akcie — nie dla wszystkich zrozumiała gigantyczna płachta dźwigająca ludzi (ale czy we śnie wszystko jest zrozumiałe?).

Jest to sceneria tego szczególnego, Gombrowiczowskiego świata, w którym „wszyscy udają siebie samych i kłamią, żeby prawdę powiedzieć”, w którym „wszystko zależy od tego, jak mówimy”, bo „słowa wyzwalają z nas pewne stany psychiczne, kształtują nas, stwarzają między nami rzeczywistości”, świat, w którym „panna młoda jest innemu poświniona, te… poślubiona”. Wkraczając wraz z bohaterem Ślubu Henrykiem w jego sen, wchodzimy w obszar takich stosunków między ludźmi, w których „dotknięcie” palcem przez Pijaka może drugiego człowieka moralnie, jeśli nie fizycznie, unicestwić. Mamy tu więc do czynienia nie tyle z fantastyką snu, ile z wielką metaforą ujarzmiającego wpływu zupełnie nieraz irracjonalnych czynników zarówno na jednostki, jak na całe gromady ludzi.

Napomykam o tylko niektórych motywach Ślubu, bo o pełniejszym naświetleniu całego konglomeratu spraw w nim poruszanych nie może tu być nawet mowy. Sceniczne ujęcie tego konglomeratu jest dla reżysera i aktorów zadaniem niezwykle trudnym.

I dlatego to, czego artystycznie dokonują w teatrze wrocławskim, zasługuje na szacunek i uznanie.

Mówię: „dokonują”, a nie „dokonali”, gdyż inscenizacja Grzegorzewskiego ciągle się jeszcze kształtuje, wciąż się pogłębia i dojrzewa, o czym się łatwo przekonać nie poprzestając na obejrzeniu jednorazowym. To, co na premierze jeszcze męczyło, nużyło pewną rozwlekłością (np. akt trzeci), na dalszych spektaklach staje się już bardziej zwarte, zwięźlejsze, przyspiesza swój rytm ulega trafnemu skondensowaniu (wystarczy najprostsze sprawdzenie z zegarkiem w ręku: widowisko, które na premierze trwało ponad 3 godziny, teraz jest o 20 minut krótsze, i to bez skreślania tekstu).

Doskonalą też interpretację swych ról poszczególni aktorzy. Nie musi tego robić oczywiście ani Igor Przegrodzki, który od początku nadał idealny kształt groteskowo-dramatycznej postaci Ignacego (czyli Ojca stającego się Królem), ani Iga Mayr w roli Katarzyny (Matki stającej się Królową), ani też Ferdynand Matysik, który jako Pijak zniewalający otoczenie swym magicznym „palicem” w dużym stopniu określa atmosferę wielu fragmentów widowiska. Robi to natomiast debiutujący na wrocławskiej scenie Bogdan Koca. Dźwigając główną, najbardziej rozbudowaną tekstowo rolę Henryka (Syna i Księcia), osiąga coraz większą jej dynamikę, coraz bardziej dojrzale rozgrywa to niemal hamletowskie miotanie się między pewnością a zwątpieniem, między snem a jawą, między subiektywną „niewinnością” a okrucieństwem, do jakiego prowadzą bohatera narzucone mu przez innych sytuacje. Skojarzenie z Hamletem nie powinno uchodzić za przesadne. Jest to bowiem rola równie trudna. Bogdan Koca daje sobie z nią radę coraz lepiej. Od początku zaś z powodzeniem sekunduje mu w roli Władzia (Przyjaciela i Dworzanina) Andrzej Wilk.

Nie mogąc tu wymieniać wszystkich wykonawców (jest ich 34, nie licząc statystów), jeszcze tylko podkreślę świetne rozwiązanie większości scen zbiorowych (np. po chamsku agresywne, „przepychane” wejście Pijaków) i wyrażę nadzieję, że wciąż — jak się zdaje — trwająca praca nad dalszym „doszlifowaniem” widowiska doprowadzi do jeszcze większej jego zwartości i kondensacji. Oby!