„Kubuś” i mniejsze rozczarowania artykuł

Informacje o tekście źródłowym

„Kubuś” i mniejsze rozczarowania

Każdy recenzent od czasu do czasu zostaje postawiony pod murem strasznym pytaniem: na co warto iść do teatru? Dobrze, gdy jest akurat w repertuarze coś naprawdę wspaniałego, przedstawienie wyjątkowe, jakaś znakomita rola wybitnego „nazwiska”. Dobrze, gdy zna się upodobania pytającego, gdy lubi rozbieranki, zawsze można polecić kolejną Operetkę Gombrowicza, gdy ceni sprawy polityczne — jednoaktówki Havela w Teatrze Powszechnym w Warszawie, szczególnie, że gra w nich znowu znakomity Władysław Kowalski. Ale gdy pytający po prostu chce iść na coś dobrego, zapada krępujące milczenie i biedny recenzent przeważnie długo szuka w pamięci czegoś, co mógłby z czystym sumieniem polecić, czując w głowie nieprzyjemną pustkę. Zawsze wtedy łatwiej powiedzieć na „nie”.

Przepatrzmy, co się dzieje obecnie w teatrach warszawskich. Jak zwykle sezon zaczynał się leniwie, ale fakt ten z drugiej strony był teatromanom zrekompensowany zalewem imprez przyjezdnych począwszy od teatru japońskiego po Międzynarodowe i Warszawskie Spotkania Teatralne. Niektóre dobre lub jeszcze lepsze premiery odnotowaliśmy w recenzjach lub felietonach: a więc Sztukę konwersacji Brandysa, Kartotekę Różewicza czy Działania uboczne zrobione przez Hanuszkiewicza. Zostały przedstawienia średnie, gorsze, takie, o których nie chce się pisać, przynoszące mniejsze lub większe rozczarowania.

Do takich należy różewiczowska prapremiera O wojnę powszechną za wolność ludów prosimy Cię Panie, która odbyła się w Teatrze Nowym w listopadzie. Zamiar szlachetny, pomysł reżyserski (Bohdan Cybulski) z zamianą krzeseł: widzowie na scenie, aktorzy na widowni już opisany, tekst ciekawy, autentyczny pamiętnik z okresu rodzenia się niepodległości, z akcentami tragikomicznymi, ale całość mało teatralna. Adwokat i róże Szaniawskiego na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego: rzecz delikatna, subtelna, spokojna, daleka od naszej rzeczywistości, ale mówiąca o odwiecznych sprawach sprawiedliwości, prawdy i kłamstwa, ładnie wystawiona (reżyseria Jan Bratkowski), ładnie zagrana, choć mało efektowna może właśnie przez owo łaszenie właściwe autorowi sztuki.

Zezowate szczęście; etap II Jerzego S. Stawińskiego, widowisko taneczno-piosenkarskie na motywach znanej powieści o kolejnych losach Jana Piszczyka w pomyśle mającym przedstawić tamten okres w wersji wokalno-tanecznej ciekawe. W wykonaniu — mimo gościnnej roli Henryka Talara — znacznie gorsze (scenariusz i reżyseria Maciei Domański).

Być Puchatkiem Milne’a w Teatrze Dramatycznym w pomyśle zbyt chyba „ambitne”. Miało być przedstawieniem dla wszystkich, okazało się mimo wysiłków miłych wykonawców spektaklem dla nikogo. W pomyśle miało być przedstawieniem dla dorosłych i dzieci mówiącym o sprawach poważnych w sposób bajkowy i żartobliwy. Ale dzieci nie chcą oglądać szarego, śmietniska z gołymi żarówkami, smutnej scenerii, w którym rozgrywają się na tle tekturowych pudeł losy jednego z najulubieńszych bohaterów książkowych ich dzieciństwa. Niestety, szarości mają dosyć i dorośli, wystarczy wyjrzeć przez okno teatru. Trudno więc, aby komukolwiek podobało się szare przedstawienie, choć ze sceny „leci” uroczy tekst Milne’a. Trochę szkoda wysiłku młodych wykonawców (reżyser i autor muzyki wycofali swe nazwiska z programu). Takie szare przedstawienie dla osób z wyobraźnią mające ambicje mówić o naszej rzeczywistości może podobałoby się w kraju bajecznie kolorowym, ale i o tym trudno wyrokować…

Nie udał się też specjalnie w Teatrze Dramatycznym Car Mikołaj. Niby wszystko dobrze: tekst dobrze napisany, ciekawy, miejscami zabawny Tadeusza Słobodzianka, scenografia ładna, w drewnie, Grzegorza Małeckiego, reżyser renomowany Maciej Prus, kilka sław aktorskich, a całość się rozsypuje. Każdy gra sobie, nie widać gry zespołowej, chociaż znajdują się jak rodzynki w cieście w tym przedstawieniu fragmenty interesujące: Ale i Henryk Machalica jako „święty” Ilja Klimowicz biegający w podkasanej sutannie nie ratuje w pełni tego przedstawienia, które w swej wersji scenicznej przynosi rozczarowanie. Chociaż sama sprawa jest naprawdę ciekawa: Car Mikołaj rozgrywa się na pograniczu białoruskim w połowie lat trzydziestych XX wieku, gdy chłopi w jednej z tamtejszych wsi uznają, że przybysz Mikołaj Regis to przebrany i ukrywający się ostatni car Mikołaj Romanow, który cudem uniknął śmierci w 1918 roku. Debiut sceniczny Słobodzianka nie wypalił, miejmy nadzieję, że więcej będzie miał szczęścia z Obywatelem Pekosiewiczem, wystawianym już w Bydgoszczy, na którego ostrzyła też sobie zęby Izabella Cywińska.

Za to udał się jeszcze raz Kubuś Fatalista w Dramatycznym. Oparty na scenariuszu, pomyśle i piosenkach Witolda Zatorskiego z roku 1976 prezentuje na dużej scenie całą młodą kadrę, którą dyrektor Zapasiewicz z uporem lansuje w swoim teatrze. Wymieńmy ich wszystkich, bo naprawdę warto: Mieczysław Morański (Kubuś), Joanna Wizmur (Joanna, Gospodyni, Pani Małgosia). Jarosław Gajewski (Żołnierz, Chirurg, Pan le Pelletier), Mariusz Banaszewski (Żółtek), Olga Sawicka (Wieśniaczka, Justysia, Dyzia), Zbigniew Konopka (Wieśniak, Byk), Mirosław Guzowski (Opowiadacz, Markiz Byczek, Kat, Pan Aubertot). Pana gra Kubuś sprzed lat kilkunastu czyli Zbigniew Zapasiewicz, którego z resztą zespołu oglądanego na scenie wiążą różnorakie więzy, także takie, że jest ich dyrektorem i był opiekunem ich roku w latach szkolnych. Jest także reżyserem tego żywiołowego, wesołego, ale i pouczającego przedstawienia.

Te więzy stwarzają możliwość pogłębienia relacji pomiędzy Panem a Kubusiem i resztą postaci występujących w opowieściach Kubusia czy też opowieści pana Diderota. Stwarzają także okazję do żartów. Wedle pomysłu spektakl ma tylko za kanwę tekst Diderota: aktorzy mają możliwość improwizacji. I improwizują tak, aby być w zgodzie z Kubusiem Fatalistą, ale też i naszymi czasami. Są więc „żarty” z „okrągłego stołu”, dowcipy z długotrwałych skutków picia mleka „prosto od krowy” serwowanego aktualnie w sklepach Spółdzielni Baniocha itp. itd. Najważniejsze, że spektakl posiada tempo, jest dowcipny, a młodzi aktorzy pokazują, że umieją poruszać się, biegać, grać i śpiewać.

Po Ptakach także prawie w całości zagranych przez młodą część zespołu dyrektora Zapasiewicza Kubuś Fatalista potwierdza słuszność uporu dyrektora, aby lansować i przedstawiać tych młodych na scenie. Widać, że niewątpliwie z biegiem dni mogą oni stworzyć zgrany zespół tego teatru, tak jak dziś tworzą grupę zdolnych młodych ludzi. To przedstawienie na pewno można polecić.

Czego nie można powiedzieć o spektaklu i podopiecznych Jana Englerta, tak ładnie zapowiadających się po przedstawieniu dyplomowym prezentowanym w Łodzi i Bezimiennym dziele Witkiewicza, wystawianym na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego. Rozproszeni po różnych teatrach muszą sobie dawać radę w różnym repertuarze. Jan Englert dał im szansę sprawdzenia się znowu w Witkacym na dużej scenie Teatru Polskiego. Niestety, Oni tak jak i młodzi, w tym panie Aleksandra Konieczna (Spika hrabina Tremendosa) i Małgorzata Pieńkowska (Rosika) budzą odrobinę rozczarowania…