Kim jestem? artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Gazeta Robotnicza” nr 11
  • data publikacji
  • 1976/01/15

Kim jestem?

Po raz trzeci zobaczyliśmy we Wrocławiu na scenie dramat Gombrowicza. Dwa razy okazjonalnie, na festiwalach polskich sztuk współczesnych. Teraz Ślub został zrealizowany w Teatrze Polskim. Była to premiera zamykająca pierwsze trzydziestolecie tej sceny. Odbyła się dokładnie w rocznicę Ślubów panieńskich, którymi 6 stycznia 1946 zainaugurowano pierwszy sezon teatralny po wyzwoleniu. Miedzy oboma „ślubami” — cała epoka. Myślę nie tylko o zmianie warunków, o licznych wydarzeniach, które dzielą te fakty; to zbyt oczywiste, by po raz któryś przypominać. Myślę, dosłownie, o innej epoce, nie w Teatrze Polskim, nie we Wrocławiu, nawet nie w Polsce tylko na świecie.

Gombrowicz przybył do nas — późno trochę, ale nie za późno — ze świata właśnie. Pamiętając, że jest nam rodakiem, odbieramy w nim jednak pisarza ponadnarodowego. Nieważne, że bohaterowie Ślubu noszą polskie imiona, a Henryk zda się śnić jakąś polską karczmę. Cały utwór jest bowiem mocowaniem się pisarza z problemem istoty człowieczeństwa. Stawia współcześnie stare pytanie: kim jestem? Pytanie jest tu postawione z intencją dokonania najgłębszej penetracji, szukania pod maskami, które nosimy, poza rozlicznymi rolami, które w życiu gramy. Gdzie zaczynam się ja, ja prawdziwy, nie na grę odpowiadający grą, nie kreujący innych i przez innych kreowany; gdzie? Ślub wydaje się być dokumentem klęski pisarza w tym dramatycznym szukaniu. Klęski człowieka, nie artysty, bowiem tym szukaniem odsłania liczne mechanizmy „ziemskiego kościoła” (jak się wyraził), którego wszyscy jesteśmy członkami.

Ślub jest utworem o wymiarze największych słynnych tragedii. Jest od nich inny — dla nas trudniejszy, wymagający pewnego intelektualnego przestawienia, przełamania nawyków myślowych, konwencjonalnego odbioru, przy którym można się ślizgać tylko po powierzchni tego złożonego dzieła, gubić w meandrach snu Henryka (który stanowi całą „akcję” sztuki), dopatrzeć się — zresztą logicznie — analizy funkcjonowania pewnych mechanizmów społecznych, nie dokopać istoty człowieczego dramatu, który mnie przynajmniej jawi się tak, jak to przedstawiłem nieco wcześniej. Wszystkie trudności są tego rodzaju, że do ich przełamania trzeba się jakby nauczyć innego, właściwego tylko Gombrowiczowi, języka teatralnego. Nie jest to wcale takie proste, czym widza nie chcę zniechęcić. Odwołuję się raczej do jego ambicji.

Ślub jest wrocławskim debiutem plastyka i reżysera Jerzego Grzegorzewskiego. Debiutem, który mnie satysfakcjonuje. Grzegorzewski-reżyser znakomicie rozumie się z Grzegorzewskim-plastykiem. Zbudował spektakl przemawiający obrazami, czystymi, precyzyjnie zakomponowanymi, bogatymi w odcienie, wykończonymi w drugoplanowych szczegółach. Przypomniał nam po co jest światło w teatrze, pokazał też jak można operować wielką przestrzenią. Swoista logika marzenia sennego znalazła na scenie równoważnik w postaci nagromadzenia realistycznych w wyglądzie, surrealistycznych w funkcji przedmiotów (magiel, kareta, odkształcone puzony), w sytuacjach (wejście pijaków, five o’clock w karecie, pijak „płynący” na płótnie i in.). Całość tej wypowiedzi scenicznej ma wewnętrzną logikę i własny rytm, jednak w premierowym przedstawieniu trochę łamiący się w akcie trzecim.

Rolę głównego bohatera Ślubu powierzono młodziutkiemu debiutantowi Bogdanowi Kocy. Darując mu usztywnienie tremą w pierwszym akcie, życzyłbym sobie więcej tak śmiałych decyzji obsadowych. Jeśli młodość słusznie uważa się za okres wyjątkowego uwrażliwienia na pytania, które niesie Ślub, powierzenie roli Henryka temu aktorowi było nie tylko szczęśliwe, ale i logiczne. Nieważne było — myślę, że Koca jest tego świadomy — iż aktor ten posiada jeszcze niewielkie doświadczenie, a obecna skala jego środków dopiero mu rokuje duże osiągnięcia, ważne, że w kluczowych momentach wypełnił swą propozycję czymś, co jest najzwyklejszą, a trudną do osiągnięcia w teatrze — prawdą człowieczą. Ona mi bardzo przybliżyła to, co mieści się w monologu Księcia w ostatnim akcie.
Nie pierwszy wielki sukces odniósł Igor Przegrodzki (Ojciec i Król). Trudno go w pierwszej chwili poznać. Zmieniona sylwetka, świetnie z nią zharmonizowany chrypliwy głos. I jeszcze — rozwój i przemiany postaci, powołanej do życia kapryśnym przecież snem Henryka i poddanej działaniom nadrealnej logiki. Precyzyjna jest Iga Mayr (Matka i Królowa), mniej bogata w odcienie, nieco ulirycznioną, jak zresztą być powinno, a na pewno być może we wspomnieniach czy śnie chłopca. Ferdynand Matysik w bardzo istotnej roli Pijaka — kto wie czy nie najtrudniejszej, bo usytuowanej między pokusą charakterystyczności, a pokusą poetyckiej metafory, nadto zaś dynamicznej i wielobarwnej — z biegiem czasu przekonywał mnie coraz bardziej do swej propozycji, choć z początku trochę się jeżyłem nie widząc naprzeciwko Ojca rzeczywistego drugiego protagonisty. W roli Władzia dyskretnie i powściągliwie patronował Kocy Andrzej Wilk. Ewa Lejczakówna być może nieco zbyt grubą kreską naszkicowała postać dziwki-narzeczonej, Piotr Kurowski jako Kanclerz miał znakomitą scenę relacjonowania tyranowi do ucha słodkich wieści. Efektownym wejściem w pierwszym akcie wyraźnie zaznaczyli swą obecność odtwórcy ról Pijaków: Andrzej Mrozek, Cezary Kussyk, Jerzy Z. Nowak, Henryk Matwiszyn.

Kiedy opadła kurtyna, kiedy już oklaskami podziękowaliśmy całemu zespołowi za duży wysiłek, gdy zostałem już sam na sam ze swoimi myślami, powróciły mi do głowy zdania Henryka, próbującego odnaleźć człowieka w sobie, na darmo próbującego wyrwać się z siebie do innych…

Pesymizm Gombrowicza działa trochę przygnębiająco. Ale wtedy przyszło mi do głowy coś krzepiącego. Mianowicie, że te niepokoje, którymi pulsował Gombrowicz, a pulsuje w ogóle współczesny człowiek, że są albo podobne, może inne, ale mnie tak się kojarzące, skłoniły innych do inaczej biegnących poszukiwań miejsca i czasu, w którym człowiek mógłby się objawić jako po prostu żywe prawdziwe istnienie. Jakoś posuwamy się po drodze, której potrzebę ujawniają m. in. pytania Ślubu. Nie biegnie ona już przez teatr, lecz obok teatru, ale nie o to chodzi, nie są to przecież pytania o sztukę.