Joyce na nocnej scenie artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Życie Warszawy” nr 76
  • data publikacji
  • 1974/03/30

Joyce na nocnej scenie

Na eksperymentalnej, nocnej scenie Teatru Ateneum-Atelier, wystawiono Bloomusalem, epizod XV powieści Ulisses. Jedyny fragment dzieła napisa­ny przez Joyce’a całkowicie w formie dramatycznej, jedyny, także, gdzie metodą sprawczą staje się sen, halucynacja, ma­rzenia senne, fantasmagorie. Wydarzenia realne — stanowią tu pretekst do ukazania wizji bohaterów, do ich wielkich mo­nologów wewnętrznych, do ujawnienia „strumienia świado­mości”. I wreszcie — Nocne Miasto to fragment, gdzie spo­tykają się w zdeformowanej postaci wszystkie osoby powieś­ci, gdzie czas potęguje się po­nad miarę, a wątki dzieła za­haczają o siebie z niesłychaną ostrością.

Można by pewno zaryzyko­wać stwierdzenie, iż zrozumieć Circe to zrozumieć i pojąć Ulissesa, ale kto do końca, bez reszty pojmie to dzieło, w któ­rym wszystko o sprawach ludz­kich, w którym tyle aluzji fi­lozoficznych, religijnych, histo­rycznych i literackich, w któ­rym tyle tropów zahaczających o tradycję, wiedzę, naukę? A forma, szkielet konstrukcyj­ny powieści? Oparty na starym poemacie, a jednocześnie bu­rzący jego podwaliny. Odkryw­czy, nowatorski, ciągle na no­wo niepokojący. Bezradność wobec dzieła, czy choćby nawet tylko wobec języka, każe po­wtórzyć za programem, iż… „Ulissesa się przede wszystkim nie rozumie…”. Stwierdzenie to, jak się wydaje, jest wyrazem szacunku i zażenowania. Rów­nież próbą przyjścia z pomocą nocnym widzom wielkiego wi­dowiska Bloomusalem.

Jesteśmy na widowni, w pół­mroku świateł, otoczeni wokół ciemnym płótnem. Nim rozświetli się scena, nim zacznie się coś dziać — chwila skupienia, powa­gi, napięcia. I choć wiemy, przy­najmniej cześć z nas wie z lek­tury, że za chwilę Stefan Dedalus i Leopold Bloom wejdą do domu publicznego — nastrój wy­daje się znamionować, iż nie tyl­ko o tych przygodach, nie tylko o sprawach ludzkiego ciała bę­dzie się tu mówić. To widowisko, którego jesteśmy świadkami, któ­re wiedzie nas w różne zakątki Teatru — oszałamia swoim bogac­twem, poraża wielością pomysłów, osacza mnogością skojarzeń. Je­rzy Grzegorzewski buduje go nie tylko poprzez aktorską uległość, aktorski instrument niezwykle wieloznaczny, ale również po­przez plastykę rekwizytu i pla­stykę obrazu, poprzez ruch, na­rastający czas, doskonale wkom­ponowaną w całość muzykę Sta­nisława Radwana.

Grzegorzewski podejmuje próbę własnego, niezwykle oso­bistego przełożenia na język teatru — XV epizodu. Widowi­sko ma swoją zamierzoną wiel­oznaczność — w tym strumie­niu obrazów, wielkich monolo­gów, pijackich bełkotów, wśród filozoficznych dysput i groteskowych ujęć przebijają się to­ny zjadliwej satyry, smutnej refleksji — mowa jest o wszy­stkich aspektach ludzkiego ży­cia. Pokrętnego, tęskniącego za niezwykłością, uszarganego w codzienność.

Przestrzeń i czas — dwa ele­menty tak ważne w twórczości Joyse’a. Wygrywa je Grzegorzewski znamienicie. Sprowadza nas z I piętra Teatru Ateneum, gdzie rozgrywa się na scenie pierwsza część widowiska — do foyer. Tu — widowisko rozgry­wa się na zasadzie symultanicz­nej, mamy współuczestniczyć w tym, co się dzieje w róż­nych częściach szatni, sceny, hallu. W lawinie słów, okrzy­ków, wśród niesamowitych re­kwizytów, w strumieniu znajo­mych i nieznajomych, przecho­dzących z miejsca na miejsce — pozostajemy sami. Do nas należy wybór tego, co chcemy odebrać, co do nas trafia. Bloom ciągle się odmienia i przemienia, narasta dźwięk, rośnie oszołomienie. Jeżeli gdzieś, na moment, rodzi się uczucie osaczenia, dominujący nastrój cierpienia — to ta prawda o ludzkim życiu i ludz­kim cierpieniu sączy się, docie­ra z Nocnego Miasta. Poprzez jego bohaterów i poprzez twórców tego widowiska.

Rzadko kiedy spotykamy się se teatralną robotą, która warta jest nie zdawkowej oceny, a rzetel­ności analiz. Nie tu na to miej­sce, choć można mniemać, ze praca Grzegorzewskiego i zespołu aktorskiego Teatru Ateneum — takiej analizy się doczeka. Wie­lostronnej.

Kwitowanie tu — choćby po­przez wielość komplementów, gry Marka Walczewskiego na nic się nie zda, bo aktor wyła­muje się spod schematów jed­noznacznych określeń. Opis ro­li? Zasługuje Walczewski na to rzetelnie. I Andrzej Seweryn podobnie. Jak zresztą wszyscy, którzy w epizodach i fragmen­tach, w wyimkach i scenach brali udział w tworzeniu przed­stawienia, które opatrzone okre­śleniem „eksperymentalne” bu­rzy nasz spokój. I układność teatru. Pozwala wierzyć w jego siły i środki.