Jeżeli „klapa” to niezasłużona artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Express Ilustrowany” nr 111
  • data publikacji
  • 1969/05/13

Jeżeli „klapa” to niezasłużona

Z różnych przyczyn premiera prasowa Demonicznego Nadkabaretu opóźniła się o dobre dwa tygodnie, nic więc dziwnego, ze zanim zasiadłem wreszcie na widowni Teatru 7.15, zdołały dotrzeć do mnie liczne i niezasłużone wieści. Że „chała”, że widzowie wychodzą w przerwie, a nawet — zdarza się — w czasie trwania spektaklu, głośno okazują niezadowolenie, skrzypią krzesłami, psioczą…

I wszystko to zapewne prawda, z tym jednak, że — wedle mojego najszczerszego rozumienia — ten bardzo konsekwentny i jednorodny stylistycznie spektakl bynajmniej „chałą” nie jest, zwłaszcza że przynosi również kilka ról więcej niż dobrych, mogących szczerze cieszyć serce każdego teatromana.

Cóż z tego jednak? Jeżeli przy wzgardliwych pomrukach widowni pada frekwencyjnie spektakl marny, pretensjonalnie nadęty albo po prostu niechlujnie przygotowany, uważam to za rzecz sprawiedliwą i poniekąd dydaktyczną wobec teatru; jeżeli wszelako pada spektakl dobry, muszę pytać głośniej, gdzie tkwi błąd.

Błąd zaś — powtarzam swoją gorzką przepowiednię z artykułu W poszukiwaniu własnego stylu — tkwi po prostu w wyborze sceny: Teatr 7.15 będąc od lat z górą dwudziestu sceną typowo rozrywkową, wyrobił bowiem sobie specyficzną publiczność i wszelkie spektakle trudniejsze kładą się tu tradycyjnie. Można oczywiście starać się przełamać tę tradycję, grać przy pustawej widowni, pertraktować z zakładami pracy, albo — pomnąc piosenkę Słowikowskiego Wojsko w każdej potrzebie — odwoływać się do sympatycznych chłopców w zielonych mundurach, co uczyniono zresztą na tzw. prasówce, ale — zapytajmy — po co? Teatr im. Jaracza przez 24 lata nie zagrał ani jednej ze sztuk Witkacego, gdyby więc z tą premierą poczekał jeszcze pół roku, do otwarcia małej sceny w swoim remontowanym budynku, jego repertuar zachowałby właściwe proporcje. W Teatrze 7.15 — godziwe sztuki rozrywkowe przy wypełnionej widowni, na scenie głównej — sztuki widowiskowe, takie jak np. Anabaptyści, na małej scenie — sztuki kameralne i awangarda, bo Stanisław Ignacy Witkiewicz tak bardzo przecież wyprzedził swój czas, że nadal ma dla nas właśnie awangardowy posmak.

Sprawa następna, również przykra. Jeżeli teatr ma dwóch kierowników literackich, w tym wybitnego poetę, który Witkacego zna nie tylko z lektury, a zadowala się przedrukowaniem w programie fragmentów trudnego teoretycznego artykułu Kłossowicza z „Dialogu”, nie próbując nawet w popularnym szkicu wprowadzić swojego widza w estetykę i filozofię dramatów Witkacego — to dziennikarz, dysponując zaledwie skrawkiem miejsca w gazecie, wyręczać w tym teatru nie będzie, bo po prostu nie może.

Szczerze rad bym pomóc, po pierwsze jest jednak za późno, wieść gminna rozeszła się bowiem zbyt szeroko, a o powodzeniu decyduje zawsze recenzja mówiona, po wtóre — pomóc można tylko temu, kto sobie pozwala pomagać, zaś Teatr im. Jaracza zrobił wszystko, aby jeden z najciekawszych spektakli sezonu spotkał się z obojętnym, a nawet wrogim przyjęciem widowni. W tej sytuacji można tylko rozłożyć ręce i niejako na pocieszenie powiedzieć kilka komplementów realizatorom i wykonawcom.

Na przedstawienie złożyły się dwie sztuki: Mister Price czyli bzik tropikalny (utwór oznaczany przez samego autora krzyżykiem jako należący do sztuk „najbardziej realistycznych”) i Nowe Wyzwolenie (oznaczane przez Witkiewicza gwiazdką, jako zbliżone do Czystej Formy).

Jerzy Grzegorzewski — reżyser przedstawienia, trzyaktowego Bzika tropikalnego, równie celnie co zdecydowanie przykroił do wymiarów dużej jednoaktówki, rozgrywając rzecz ostro, drapieżnie, bez demonizmu, a z kabaretowo demonicznymi tonikami właśnie! Jerzy Grzegorzewski — scenograf, całą scenę rozwiązał na biało, obił białym płótnem, obwiesił białymi parasolkami i leżakami, podobnie na biało ubierając i aktorów. Pełny efekt daje ta scenografia dopiero w zestawieniu z czarno-czerwonym Nowym Wyzwoleniem; długo zastanawiałem się, dlaczego połączono te właśnie dwie sztuki, teraz już wiem — choćby i dlatego!

Z wykonawców na pierwszy plan wybijali się: Andrzej Głoskowski (Nieznajomy), z tym niesamowitym sposobem mówienia i równie niesamowitym, choć odrobinę przesadnym gestem, oraz Alicja Zomer (Ellinor) — znakomita w sylwetce i każdym ruchu, choć na „prasówce” odrobinę może nie dysponowana głosowo. Również podobać się mogli: Jan Tesarz (Ryszard Golders), Sławomir Misiurewicz (Brzechajło), Andrzej Herder (Jack Brzechajło) i Maciej Małek (Tom) — choćby ze względu na kapitalną w swojej prostocie charakteryzację.

Bohaterką Nowego Wyzwolenia stała się dla mnie Ewa Mirowska — jej Zabawnisia przyciągała naszą uwagę nawet wówczas, gdy nie miała tekstu, choćby w scenie nakładania pończoszki, czy scenie płaczu i gryzienia chusteczki! Krzysztof Różycki był należycie kabotyński w roli Florestana Wężymorda, dobry był Sławomir Misiurewicz (król Ryszard III), dobra para morderców (Andrzej Herder i Maciej Małek), dobry Nieznajomy (znów Andrzej Głoskowski), nie rozumiem jedynie pomysłu z odmłodzeniem matki Florestana — Alina Kulikówna nie bardzo wiedziała, jak poprowadzić tę rolę.

Reżyseria więcej niż sprawna, choć nie dam na to dowodu, gdyż musiałbym uprzednio szczegółowo omówić samą sztukę. Kto zresztą nie wierzy, może się po prostu wybrać do teatru — zachęcam, choć nie obiecuję wesołych figielków, zachęcam, choć niewiele we mnie nadziei.