Inteligentowi biada artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Życie Warszawy” nr 312
  • data publikacji
  • 1995/11/16

Inteligentowi biada

Mizantrop to jedna z Molierowskiej wielkiej trójcy komedii charakterów. Obok Don Juana, który mówi o ludzkiej wolności, a którego bohaterem jest wielki pan, rozpustny libertyn. I obok Świętoszka, studium obłudy, gdzie poprzez bohatera Molier dobiera się do skóry Towarzystwu Świętego Sakramentu, w siedemnastym wieku rodzajowi policji spod znaku krzyża, między innymi szpiegującej życie prywatne ludzi. Mizantrop jest arcydziełem, mówi wszystko o istocie żyda społecznego, o kompromisie, oportunizmie i nieprzystosowaniu. Bo, niezależnie od tego, jak go ocenimy, Alcest należy do rodziny wielkich nieprzystosowanych i nieuleczalnych.

Mizantropa można czytać na różne sposoby. Za bohaterem i przeciw światu, przeciw bohaterowi i przeciw światu jednocześnie. Jan Kott w wolnej przeróbce prozą pod koniec peerelowskich lat sześćdziesiątych pisał satyrę na świat ówczesnych salonów artystycznych i ich politycznego zniewolenia. W tamtych łatach, w Starym Teatrze w Krakowie, Alcesta grał Zygmunt Hubner, aktor o niezapomnianej twarzy udręczonego inteligenta — wtedy udręczonego obłudą systemu socjalistycznego. Wymowa sztuki była wówczas tak jasna jak sens Traktatu o gnidach Piotra Wierzbickiego. Albo, tak czy inaczej, „dajesz dupy” i jesteś, albo cię po prostu nie ma. Półśrodki nie istnieją. O prawdzie, szczerości i uczciwości mowy być nie może, jest na nie zaledwie miejsce w rozmowie w cztery oczy. Ale wtedy cóż to za prawda, uczciwość i szczerość?

Przeróbka Kotta opierała się na aluzjach do ówczesnej rzeczywistości, była satyrą z kluczem do konkretnych osób. W Teatrze Studio — to w inscenizacji można się dopatrzyć aluzji do aktualności. Spektakl ten odwołuje się do rzeczywistości w sposób o wiele subtelniejszy niż u Kotta, głównie w sferze plastycznej — jak to zwykle bywa w poetyce teatru Grzegorzewskiego, który jest współtwórcą przedstawienia podpisanego przez Ewę Bułhak. Świat na scenie to świat dzisiejszej Polski, świat oparty na układach, forsie i dupie — tak w znaczeniu przenośnym, jak i dosłownym. Świat bez niedomówień fałszywy i zły, i w dodatku w złym, całkiem pomylonym, guście.

Rozpoczynająca przedstawienie scena licytacji peruki ma odniesienie do aukcji dzieł sztuki w dzisiejszej Polsce wyzwolonej, gdzie nowobogaccy kupują sobie portrety przodków i wartościowe starocie. Później w spektaklu nawet lokaje robią sobie zdjęcia na tle starych obrazów, których dużo tutaj na ścianach. Niebagatelną rolę odgrywają w świecie scenicznym krzesła. Podczas licytacji są zwykłe, czarne, składane i metalowe, co przy sprzątaniu ich zmiataczką w kąt sceny daje celny efekt muzyki konkretnej. Prócz tego stale stoi na proscenium pięć stylowych krzesełek (lorda Blotton?) i szezlong w tym samym stylu z boku sceny. Później w salonie Celimeny — Joanny Trzepiecińskiej dojdą do nich krzesełka powyginane współcześnie, czyli, nazwijmy to tak, postmodernistycznie, i jeden fotel w bezstylu zwulgaryzowanego Bauhausu, przeraźliwie czerwony i okropnie niewygodny. To materii pomieszanie przywodzi na myśl pewnego nuworysza z Petersburga, który na pytanie architekta, w jakim stylu chce mieć pałac, odpowiada: „Waliaj wa wsiech, na wsio dienieg chwatit”. Nosi się tu stroje żurnalowo współczesne i stylowe, włosy — od tych, jakimi Bóg aktorów obdarzył, po peruki, a pokojówka Celimeny — Helena Norowicz ma na głowie Fellini o wskie różki z włosów. Tale się czepiam szczegółów scenografii, ale to najlepsze w tym przedstawieniu. Krystyna Kamler jest artystką wyrafinowaną i w tym Mizantropie więcej mówi niż Ewa Bułhak, która spektakl wyreżyserowała.

Oczywiście jeśli przyjąć, że reżyser to ktoś uzdolniony do tego, by sprawiać, że aktor gra z pewnym określonym sensem, istotnym dla wymowy przedstawienia. Tymczasem tutaj sposób wypowiadania tekstu jest myślą nie skażony, nie wiadomo, jakiej nadrzędnej, porządkującej idei o Mizantropie ma służyć. Na szczęście chociaż młodzież szkolna, przyprowadzana grupowo na pozycję z klasyki, żywo reaguje na tekst, którego słucha po raz pierwszy. A to dzięki temu, że nie jest on zagłuszony lub zniekształcony szumem scenicznym.

Sama gra aktorów jest jednak nijaka. Z trzema zupełnie i różnymi wyjątkami. Pierwszy to Arsen, inny Chodakowskiej, pruderyjnie na czarno szykowna szantrapa, wyginająca się dwuznacznie, z błyskiem perfidnej złośliwości, przekomiczna, kiedy stoi w kącie i poprawia sobie urodę. I postać druga, Służący Alcesta, który pojawia się tylko raz na scenie, z czego Mieczysław Gajda robi charakterystyczny epizod niedojdy, godny prowincjonalnego teatru w dziewiętnastym wieku. I jeszcze zgodnie ze swoimi warunkami obsadzony Włodzimierz Press w roli Oronta, egzaltowanego, patetycznego bufona i grafomana. Ładną, długą kreską była podana w szafirowej sukni Elianta Magdaleny Warzechy, ale jak na rolę to za mało. Co do głównych postaci — Alcesta Wojciecha Malajkata, jego ukochanej Celimeny i jego przyjaciela Filinta Andrzeja Blumenfelda — były one po prostu bez wyrazu. Nie tylko nie zaznaczały sensu sztuki, ale także nie przekonywały widza, że darzą się prawdziwą miłością i przyjaźnią. Zaś jedyną, obok okularów, wskazówką, że Alcest jest inteligentem, który klepie biedę, jest to, że odnosi na licytację swoje książki.

O ile wina za niedostatki tego scenicznego Mizantropa spada na reżysera, to nie jest on przecież jedynym odpowiedzialnym. Aktorzy też mają coś w spektaklu do powiedzenia, a trudno rzec, by — z powyższymi wyjątkami — starali się to uczynić. Dowodem na to, że jest to możliwe mimo oporu materii reżyserskiej, była gra aktorów Starego Teatru w Mizantropie Krzysztofa Nazara. Ale na tym właśnie polega różnica między szkolą krakowską i szkołą warszawską…

Z Krakowa też pochodzi Stanisław Radwan, którego wiolonczelowa muzyka do przedstawienia była głosem, jak zwykle u tego kompozytora, bezbłędnym w sporze mizantropa ze światem. W ostatecznym rachunku, mimo zasadniczych zastrzeżeń do elementu aktorskiego, wypada uznać ten spektakl za piękny i edukacyjnie pożyteczny. Co nie o każdej realizacji klasyki w teatrach warszawskich da się powiedzieć. Na przykład nie o ostatnim Weselu i na pewno nie o Lilii Wenedzie.