Haute couture artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Tu i Teraz” nr 51
  • data publikacji
  • 1984/12/19

Haute couture

To, co już jest, właściwie jest zawsze trud: definiowalne. Dopiero przeszłość poddaje się łatwo, oceanom, diagnozom i analizom, tyle że — zdając sobie z tego sprawę, czy nie — w bilansach tych i ujęciach post factum nadajemy jej wysoce subiektywny kształt. Gra o sensy toczy się właściwie zawsze, ale najbardziej dogodnym polem dla jej prowadzenia jest właśnie to, co już się dokonało.

Wspomnienia, pamięć, wyobraźnia, nasze ja, które to wszystko nagina do swoich pragnień lub tylko urazów, zawsze: własnych punktów widzenia — oto czym jest dla Harolda Pintera przeszłość, pozornie tak jasno określona faktami, które się na nią składają.

Dawne czasy (Old Times) Pintera są sztuką niezwykle wieloznaczną, by nie powiedzieć: dwuznaczną. Jak zwykle u tego dramaturga w łatwej anegdocie fabularnej ukryte zostały treści głębsze, o wymiarze egzystencjalnym a wymowie głęboko sceptycznej. Ten utwór relatywizuje wszystko przenosząc sens istnienia w rejony gry o przeszłość. Dla dwojga bohaterów liczy się tylko to, które bardziej odcisnęło piętno swojego ja na trzeciej osobie tego dramatu stanowiącej „przedmiot”, który w finale stanie się podmiotem i unicestwi walkę dwojga partnerów.

W istocie rzeczy chodzi tu o potwierdzenie prawdziwości własnych przeżyć, z których zawsze pozostają drobiazgi li tylko i puste wspomnienia. Takich potwierdzeń Pinter nie ofiarowuje swoim bohaterom, przeciwnie — demonstruje żałosność wysiłków.

Dawne czasy w Wielkiej Brytanii, ojczyźnie Pintera (uznawanego tam współczesnego klasyka gatunku comedy of manners — czegoś w rodzaju dramatów tzw. zagrożenia, traktujących o niebezpieczeństwach czyhających na człowieka, zewnętrznych i tych najgorszych, tkwiących w podświadomości), mają konstrukcję prościutką.

Oto do domu zamieszkałego przez parę małżeńską przyjeżdża dawna przyjaciółka żony. Między nią a mężem jej niegdysiejszej współlokatorki-przyjaciółki zaczyna toczyć się gra o… przeszłość właśnie. Które z nich, mąż czy ona zaważyło bardziej na losach i osobowości milczącej Kate? Z którym z nich była pierwszy raz na konkretnie przywoływanym we wspomnieniach filmie? Czy lubiła spacery? Jaki był jej stosunek do teatru, mężczyzn, przyszłego męża? We wspomnieniach obojga wygląda to różnie, diametralnie różnie. Nie tylko pamiętają inaczej, ale świadomie fałszują swoją pamięć po to, by zranić partnera.

Wniosek: „pamiętamy” zawsze nieobiektywnie, nawet „pamiętając” względnie uczciwie o coś tam i z kimś walczymy, samooszustwa i ułuda, oto czym jest nasze życie wewnętrzne.

W teatrze przeprowadzenie takiego dowodu na relatywizm przeżyć wymaga idealnej czystości spektaklu, dyscypliny scenicznej i… wielkiego aktorstwa.

Dawne czasy w Teatrze Współczesnym u Erwina Axera przed laty (w Polsce prapremierowe) pokazały ten utwór od strony psychologicznej (grali: Halina Mikołajska, Zofia Mrozowska i Czesław Wołłejko).

Obecne przedstawienie w Teatrze Studio w reżyserii i scenografii Jerzego Grzegorzewskiego to studium alienacji współczesnego człowieka przeprowadzone tak, by pokazać jej cechy najbardziej chyba pinterowskie: elegancję i „fason”.

Jakkolwiek by to brzmiało, bohaterowie Dawnych czasów z Teatru Studio swoje wyalienowanie obnoszą jak twarzowy kostium; to ich strój z haute couture współczesnej filozofii, nic innego właściwie nie chcieliby nosić. Nie chcieli — nie umieli? Pytanie prawomocne.

Jerzy Grzegorzewski zrealizował spektakl idealnie „czysty”, w którym wszystko — od „a” do „zet” — służy demonstracji gier psychicznych bohaterów, ich pojedynkowi na „przeszłość relatywizowaną indywidualnie”, ich „zagrożeniu wewnętrznemu”. Nie ma tu żadnych kropek nad i, na nic nie padają ścisłe odpowiedzi, wszystko zmierza ku temu, by naszkicować, możliwie wielostronnie, zagadkę ludzkiego ja. Nierozwiązywalną — powiada autor i zgadza się z tym inscenizator. Będzie się to przedstawienie podobało tylko pewnej kategorii widzów: uczulonych na problematykę bardziej „wewnętrzną”, podskórną, dla której nawet psychologiczne powikłania między bohaterami są tylko kamuflażem. Idzie nie o charaktery, lecz o samopoznanie, stąd więcej tu filozofii niż psychologii, choć obie występują w splocie nierozdzielnych reakcji bohaterów. Spektakl dla ludzi, których zmęczyła doraźność i teatr „jak z życia”.

Buduje go Jerzy Grzegorzewski na ogromnej przestrzeni — kilka rzędów krzeseł na widowni poświęcono dla zmontowania podestu, który służy jako taras? salon? domu nad morzem, w którym dzieje się akcja Dawnych czasów. Głęboko w tle okna, czasami podświetlone: dom, istotnie. Duży dom — przestrzeń wyizolowana, zamknięta. Trzy białe fotele.

I troje ludzi. Dwie kobiety — Anna (Teresa Budzisz-Krzyżanowska), Kate (żona, Ewa Żukowska) i mąż, Deeley (Jan Dębno-Krzyżanowski) Mężczyzna liczy się tu niewiele. Niby prowadzi grę z Anną (przyjezdna) ale właściwie jest obiektem sparringowym dla jej ciosów. Odbiera je, nawet walczy, ale gra prawdziwa toczy się między bierną, niby bierną — w tekście — Kate (Żukowska) i atakującą, dominującą nad wszystkimi silną osobowością Anną (Budzisz-Krzyżanowska). Kate Żukowskiej ma nieruchomą twarz gombrowiczowskiej Iwony, jej lenistwo duchowe, ale ma też w sobie koci sadyzm: jej bohaterka żywi się tą grą o siebie, ta gra ją określa, a kiedy znudzi — Kate potrafi obojgu dać odprawę. Bardzo kunsztownie zbudowała tę postać Ewa Żukowska; jest tu i przewrotność, i wdzięk bierności i — drzemiąca siła, niszcząca zresztą. Jej Kate przeważnie milczy ale to milczenie jest wyzywające i niepokojące, prowokuje otoczenie.

Inaczej niż robi to Anna (Budzisz-Krzyżanowska), bo ta też uosabia prowokację, ale to już inny jej rodzaj. Anna walczy desperacko o swoje miejsce królowej — w istocie: o przeszłość, potwierdzenie, sens życia, tożsamość, co kto chce. Walczy, więc atakuje a te ataki mają w sobie elementy tragizmu i rozpaczy.

Pierwsza warszawska rola świetnej aktorki Starego Teatru jest wielką kreacją. I nie ma w tym stwierdzeniu cienia kurtuazji i grzecznościowego: witamy w stolicy! Klasa aktorska Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej nie wymaga tak czołobitnych duserów. Nie wiem na pewno, ale wydaje się, że Teresa Budzisz-Krzyżanowska znakomicie czuje się w niełatwym dla aktorów klimacie inscenizacji Jerzego Grzegorzewskiego. Z przekonującą prostotą potrafi zagrać wieloznaczność, finezję, niejednowymiarowość i wszelką dialektyczność. Jej rola w Pinterze mieni się kolorami tęczy z tym, że jest to „tęcza szarości” — tonacja beznadziejności zachowana jest konsekwentnie. Budzisz-Krzyżanowska gra kobietę pełną i jednocześnie okaleczoną emocjonalnie, musującą pragnieniami, inteligentną — i bezradną wobec życia. To życie jawi się tu jak ściana wyrastająca nagle przed biegnącym. Budzisz sugeruje czasami: ta ściana to może ja sama? My sami?

A może — tylko okoliczności i tylko przypadki?

Kreacja wysmakowana, bogata w treści najróżnorodniejsze, „wielometrowa”, wyrafinowana. W tym wszystkim — zniewalająca prostotą. Bardzo to wielka przyjemność słuchać pani Teresy, wywody Pintera w każdym razie zyskują na sile wyrazu w jej interpretacji.

Czy je przyjmiemy z dobrą wiarą? Zapewne nie, ale refleksja poświęcona temu „przesłaniu” znad Atlantyku nobilitowanemu przez reżysera i wykonawców do rangi artystycznego instrumentu ontologicznego — na pewno nas nie zuboży. Przeciwnie.