Grzegorzewski operuje Brechta artykuł

Informacje o tekście źródłowym

Grzegorzewski operuje Brechta

Jerzy Grzegorzewski jest znako­mitym chirurgiem teatru. Po opera­cji nie pozostają nawet blizny. Obo­jętnie czy potem jako autor na pla­kacie występuje Joyce, Różewicz, Kafka, Wyspiański czy Brecht — Grzegorzewski kroi według własnej wizji. Od początku swojej artysty­cznej drogi tworzy własny, odrębny teatr. Używa swoich znaków, sym­boli, krąży wokół tych samych te­matów czy nawet próbuje wciąż drążyć jeden, kiedyś woził ze sobą nawet własną rekwizytornię. Sama tkanka budowanych przez niego obrazów teatralnych jest czasem tak skomplikowana, że przydałyby się… przypisy, objaśnienie lub choć reżyserska eksplikacja. Podobno je­go spektakli wcale jednak nie trzeba rozgryzać i rozumieć — trzeba je czuć. Większość przedstawień nie ma olśniewającej frekwencji, ale czy jest to teatr tylko dla koneserów? We Wrocławiu jego ostatnie dzieło Opera za trzy grosze Bre­chta zyskało żywy aplauz młodzieży. Czy tylko dlatego, że gra w nim kilku popularnych aktorów?

Dziś w teatrze właściwie już nic nie dziwi. Można zrobić wszystko, pokroić autora, poprzestawiać sceny, pozmieniać pointy, zgubić stare sen­sy, znaleźć nowe, zmienić konwen­cję, klimat, styl, bo to już było. Najczęściej ważniejszą osobą od autora jest właśnie reżyser, insce­nizator — on rządzi materią słów.

Brecht pisząc Operę za trzy gro­sze chciał zburzyć wszystko to, co za świętość uznawał mieszczuch lat temu prawie czterdzieści. Wtedy graniczyło to ze skandalem, a dziś? Grzegorzewski (tu się już można spierać — słusznie czy niesłusznie) uznał, że cała Brechtowska drapie­żność nie jest mu potrzebna. Akcja płynie wolno, spokojnie, we własnym rytmie, z pewnym nawet namaszczeniem. Czasami wieje po pro­stu natchnioną nudą. Zgrzebny, pro­wokacyjny, pełen ironii utwór adre­sowany do bardzo szerokiego widza w rękach dyrektora artystycznego Centrum Sztuki Studio jakby wy­szlachetniał, zmiękł, rozmył się w estetyzujących kompozycjach. Nie chcę wcale napisać, że to profana­cja. Nie… Zastanawiam się tylko dlaczego Grzegorzewski sięgnął po ten właśnie utwór.

Ma ta śpiewogra piękną tradycję sceniczną. Od prapremiery w tea­trze um Schiffbauerdamm w sierpniu 1928 roku miała parę tysięcy premier na całym świecie. Mierzyli się z nią Tairow w Moskwie, Baty w Paryżu, Burian w Pradze, Strehler w Mediolanie. Pierwszym Po­lakiem, który sięgnął po Operę za trzy grosze był sam Leon Schil­ler. Zrobił to ledwie rok po pra­premierze.

Grzegorzewski kpi ze wszystkiego, co dotychczas było w teatrze. Chy­ba z wszystkich możliwych konwen­cji. Od kabaretu do operety. Bawi się formą, pokazuje nam teatr w teatrze. Mówi — zobaczcie jaki to kicz! Szydzi, śmieszy, tumani, prze­strasza. Anegdota, której się trzy­ma jest jedynie pretekstem do róż­nych popisów. Efektowny konik na linie przebiera zgrabnie nóżkami, księżyc czkając przesuwa się po ho­ryzoncie, aktorzy marnie markują bójkę, kłótnia między Lucy i Polly rozpoczyna się w zakratowanej bud­ce suflera dwróconej przodem do widowni. Mackie zamiast w więzie­niu siedzi między wieżami słynnego Tower Bridge, chór żebraków upo­zowany jak big band tkwi przed pulpitami koncertowymi (notabene je­den z ulubionych od lat przedmio­tów, często wykorzystywanych na scenie przez Grzegorzewskiego), a wszystko to po to, by nam uświa­domić śmieszność teatru. Jego ba­nalność i może nawet… głupotę. Po to też, żeby nas wciągnąć w miej­scami surrealistyczną zabawę, w której nie ma rzeczy niemożliwych. Chyba powitalibyśmy z radością, gdyby któryś z aktorów stał na głowie i klepał tekst podpierając się uszami.

Prowadzony od lat przez Grzego­rzewskiego demontaż starych ka­nonów teatralnych osiągnął w Ope­rze za trzy grosze jakby swoje apo­geum. Szedł on zresztą w różne stro­ny. Zaczynał się od bardzo specy­ficznej plastycznej wizji, a kończył na środkach warsztatowych akto­rów. W Marku Walczewskim zna­lazł Grzegorzewski znakomitego par­tnera do eksperymentów. Wrocław­scy teatromani powinni pamiętać choćby rolę Ojca w Pułapce Ró­żewicza. Gesty, mimika, układ cia­ła tego antyaktora przypomina mi chwilami gagi i chwyty znakomite­go kwartetu angielskich komików występujących pod firmą Monthy Pyton. Zaniepokoiło mnie jedynie, że nie wszystko rozumiałem, co do mnie pan Walczewski mówił. I te­raz nie wiem czy to dykcja prysła czy też był to zamierzony zabieg artystyczny. W końcu takie cuda już działy się na scenie.

Na koniec wyznam szczerze i nad­stawię policzek, jeśli będzie trzeba, ale po prostu ta operacja na Bre­chcie nie przypadła mi za bardzo do gustu.