Ekscentrycy pod Giewontem, czyli „Halka Spinoza” w Narodowym artykuł

Informacje o tekście źródłowym

Ekscentrycy pod Giewontem, czyli „Halka Spinoza” w Narodowym

Pełny tytuł sztuki wystawionej przez Grzegorzewskiego w Teatrze Narodowym brzmi: Halka Spinoza albo Opera Utracona, albo żal za uciekającym bezpowrotnie życiem. Opiera się ona na pomyśle podobno z życia wziętym. Otóż Witkacy, rozczarowany teatrem, zapragnął sprawdzić się w nowym medium, czyli w kinie, stąd myśl nakręcenia awangardowej wersji opery Halka. Prawda to, czy kolejny żart twórcy Szalonej lokomotywy, nikt dziś już nie dojdzie, tak czy inaczej, pomysł ten zaintrygował dyrektora Teatru Narodowego i uruchomił jego wyobraźnię w stopniu wirtuozerskim.

Grzegorzewski oparł scenariusz swojej sztuki na tekstach Witkacego, wprowadzając do tej luźnej materii literackiej, z typowym dla niej egzaltowanym stylem, góralskie mądrości z krwi i kości, autorstwa księdza Józefa Tischnera. Stanowią one tyleż rubaszny, co trzeźwy komentarz do dekadenckich wywodów o nienasyconej duszy.

Wprawdzie reżyser spektaklu próbuje nam wmówić, że wszystko to będzie jedynie pyszną zabawą, wymieniając jako osoby dramatu „wichury i burze, gwałtownie zapadające noce, Zakopane, Zakopane… i dancing równolegle nieprzerwanie”, ale spod tego żartu wyziera typowy dla obu autorów dramat. Jerzy Grzegorzewski, podobnie jak Witkacy, trawiony nieustannie twórczą gorączką, mógłby się chyba podpisać pod słowami Mistrza Czystej Formy: „Zawsze płomienie nie są dość palące, zawsze mróz, który je ścina, nie jest dość potężny. Dlatego każde całą istotą stworzone dzieło artysty jest tylko stopniem do następnego, o ile artysta ten ma prawdziwy artystyczny instynkt, każący mu żyć tak, aby zawsze być na szczycie swojej własnej duszy, być tym płomieniem rozdzierającym wieczną ciemność tajemnicy”.

A że tajemnicy tej nigdy do końca przeniknąć się nie da, Halka Spinoza jest też spektaklem o męce tworzenia, o potrzebie odkrywania wciąż nowych regionów sztuki. Tyle że w tej egocentrycznej potrzebie gubi się z pola widzenia człowieka. Wyobcowani ze świata artyści lecą do światła jak ćmy i jak ćmy giną. Stąd chyba wzięła się potrzeba wprowadzenia do sztuki głosu zwykłej ludzkiej prawdy, która brzmi obcesowo, ale skutecznie wali obuchem w głowy pięknoduchów. Nic dziwnego, że wszystkie Tischnerowskie mądrości, wygłaszane przez Jerzego Radziwiłowicza i Zbigniewa Zamachowskiego w góralskich guńkach, nagradzane są przez widownię oklaskami.

Grzegorzewski gospodaruje przestrzenią sceniczną w sposób zaskakujący. Od planu filmowego począwszy, po „żywe obrazy” rozgrywające się na drabinkach balkonowych lóż. Wszystko to zatyka dech w piersi.

Przedstawieniu w Narodowym zarzuca się chłód i wyestetyzowanie, ale sądzę, że siła teatru tkwi w jego różnorodności. Patos i realizm nigdy w teatrze Grzegorzewskiego nie gościły i chyba dobrze, że twórca stworzył swój własny, odrębny język, któremu pozostaje wierny. Teatr Grzegorzewskiego jest fajerwerkiem reżyserskiej wyobraźni, ale uważny widz dostrzeże, jakie powściągane emocje podpalają te race.

W licznej obsadzie wyróżnia się Gabriela Kownacka, intrygująca nieodkrytą tajemnicą w świetnie skonstruowanej i misternie zagranej roli.

W tym wykreowanym świecie współgra zadziwiająco muzyka Stanisława Moniuszki i Stanisława Radwana, a scenograficzne pomysły reżysera wspiera jak zawsze Barbara Hanicka.