Dwa teatry Grzegorzewskiego artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Życie Warszawy”
  • data publikacji
  • 1997/11/20

Dwa teatry Grzegorzewskiego

Inauguracyjne przedstawienie w Teatrze Narodowym wyznacza drogę dla pierwszej sceny kraju. Jerzy Grzegorzewski powraca do tematów, które zawsze go fascynowały. Jego Noc listopadowa to oszałamiające widowisko i inne spojrzenie na postromantyczne mity.

Dla Jerzego Grzegorzewskiego realizacja Nocy listopadowej w Teatrze Narodowym nie jest pierwszym spotkaniem z twórczością Stanisława Wyspiańskiego. Przed laty w Teatrze im. Jaracza w Łodzi wystawił Warszawiankę, później powrócił do Wesela w Starym Teatrze w Krakowie. Ostatnią próbą interpelacji sztuk Stanisława Wyspiańskiego była La Bohème w Teatrze Studio w Warszawie, gdzie połączył w integralną całość fragmenty dwóch najważniejszych, sztandarowych dzieł Wyspiańskiego: Wyzwolenia i Wesela.

Od początku było wiadomo, że przedstawienia Grzegorzewskiego to nowa próba interpretacji arcydzieł polskiej klasyki, również Wyspiańskiego. Nie ma w nich nic z teatru szkolnego. Nie ma w nich nic z teatru tradycyjnego, choć aktorzy tak pięknie mówią stare polskie słowo. Podobnie dzieje się w Teatrze Narodowym. Noc listopadowa, napisana przez Wyspiańskiego u progu XX wieku, uchodzi za jedno z najtrudniejszych jego dzieł, za sztukę w pewien sposób niedokończoną, o fragmentarycznej formie.

Grzegorzewski podchodzi do niej bardzo zaskakująco. Nim zgaśnie światło na widowni, podnosi się kurtyna. Na pustą prawie scenę wchodzi Reżyser (Krzysztof Wakuliński) i Konrad (Ryszard Barycz) — postacie w Nocy listopadowej najzupełniej obce, pochodzące przecież z Wyzwolenia. Reżyser i Konrad są już ludźmi w sile wieku. Nie ma w nich nic z młodzieńczych ideałów. Nie ma potrzeby buntu. Cały świat to scena — zdają się mówić aktorzy i można to traktować jako motto przyszłej sceny narodowej. Sceny narodowej, którą sam jej dyrektor, Jerzy Grzegorzewski, uważa za dom Wyspiańskiego.

Później na scenę wkracza Muza (Teresa Budzisz-Krzyżanowska) i podejmuje swój fragment monologu o sztuce. Po chwili jednak rozlegają się gromy i Muza przeistacza się w Pallas Atenę — spiritus movens akcji w Nocy listopadowej. Pallas Atena od początku staje się demiurgiem scenicznych wydarzeń. Budzisz-Krzyżanowska panuje nad całą sceną. Głosem ogarnia widownię. To wielka kreacja i od razu czujemy, że w tej inscenizacji Pallas Atena, tak specyficznie połączona z Muzą, będzie postacią kluczową.

Kiedy jednak dochodzi do sprzysiężenia i na scenie pojawia się Wysocki, wiemy, że Grzegorzewski pragnie pokazać, że Noc listopadowa to nie jest dramat miniony; chociaż dotyczy wydarzeń związanych z wybuchem Powstania Listopadowego, jego akcja mogłaby rozgrywać się i dzisiaj. Dramat Wyspiańskiego mówi o sprawach najzupełniej współczesnych, o stanie świadomości polskiego społeczeństwa.

Wysocki (w tej roli Mariusz Bonaszewski) biega po scenie, wykrzykuje swój tekst rozdzierającym tonem, głos więźnie mu w gardle. Co chwila obnaża ostrze szabli. To postać zapatrzona w siebie, jakby przed lustrem studiowała bohaterskie pozy. To człowiek, dla którego bunt staje się sposobem na życie, rodzajem pięknoduchowstwa.

Grzegorzewski już w pierwszych minutach przedstawienia obnaża postromantyczne ideały i nie sposób oprzeć się refleksji, że ten moment zawiązania sprzysiężenia mógłby dotyczyć także wielu dzisiejszych buntowników. Buntowników bez powodu, takich, którzy sami udowadniają, jak bardzo się to pojęcie zdewaluowało.

Przedstawienie Grzegorzewskiego jest wspaniałym widowiskiem. Dzięki scenografii Andrzeja Kreutz Majewskiego jeden imponujący element może zmienić miejsce akcji. Z sufitu spuszczana jest ozdobna ściana. To ściana zamykająca salon w Belwederze, mieszkanie księcia Konstantego. To ściana pokazująca wnętrze Teatru Rozmaitości. Przedstawienie nie jest jednak zbyt bogate. Przepych nie jest tu celem samym w sobie. Można powiedzieć, że Kreutz Majewski dąży do tego, by w spektaklu każdy element scenografii, każdy rekwizyt — często tak śmiałe są to pomysły, jak ten, że pomnik Sobieskiego przeniesiony z Łazienek staje się czymś w rodzaju konika na biegunach; że Książę Konstanty (Krzysztof Globisz) wjeżdża na scenę też na czymś w rodzaju konia. Każdy element staje się znakiem i to znakiem, który scenograf bierze w wyraźny cudzysłów.

Przedstawienie w Teatrze Narodowym rozgrywa się w wielu sprzecznych tonacjach. Obok scen patetycznych — choć często jest to patos wyśmiany — część sekwencji ma charakter ściśle komediowy. To jedno z odkryć Grzegorzewskiego, by klasyczny repertuar, który kojarzy się z wielkim wymiarem sceny, przedstawiać także momentami z przymrużeniem oka. Taki wydźwięk ma scena w Teatrze Rozmaitości, scena rozmowy Fausta (Wiktor Zborowski) z Kudliczem (Jan Peszek), w której wyśmiany jest wątek znany z utworu Goethego.

Łącząc przeróżne konwencje teatralne Grzegorzewski wystawia na nie lada próbę swoich aktorów. Jednak prawie wszyscy swoje zadania spełniają bez zarzutu.

Na pierwszy plan wysuwa się Krzysztof Globisz w roli Wielkiego Księcia Konstantego. Jego bohater to postać rozdarta, władca, który do końca nie przestał być dzieckiem. Niszczą go ambicje, ale z drugiej strony nie umarła w nim jeszcze cząstka dobra. Tak chyba jest z postaciami ze świata tej Nocy listopadowej. Ten świat nie jest dobry. Niszczy go wewnętrzne zło. Ale bohaterowie za wszelką cenę chcą ocalić w sobie odrobinę człowieczeństwa. To, że im się to nie udaje, to wina naszych czasów. To wina czasów, które się od momentu, kiedy pisał Wyspiański Noc listopadową, nie zmieniły. A jak wspominałem wcześniej — może być nawet jeszcze gorzej.

Grzegorzewski, łącząc przeróżne konwencje, każe aktorom zmieniać style grania. Globisz bywa w swej grze zabawnie patetyczny. Bywa tragiczny i okrutnie śmieszny. Okrutnie śmieszną jest właśnie scena rozmowy z Joanną. Rozpoczyna się jako dyskurs o szansach powstania, o tym, że właśnie Wielki Książę Konstanty otrzymał nominację na władcę Królestwa Polskiego i chciałby dla tegoż Królestwa dobrze, kończy jako damsko-męska przepychanka. Bowiem w świecie Grzegorzewskiego ambicje, żądza władzy — podszyto także kwestią płci. I to właśnie najlepiej widać w relacji Księcia Konstantego z Joanną — w tej roli Dorota Segda.

W tym przedstawieniu widać, że Grzegorzewski jak mało kto — rozumie i uważnie czyta dramaty Wyspiańskiego.

Na scenie udało się pokazać współistnienie światów — świata żywych ludzi, którzy zajmują się codziennością, nawet gdyby ta codzienność nagle nabrała rozmiaru buntu, i świata bogów. Po Parku Łazienkowskim przechadzają się Demeter (Eugenia Herman) i Persefona (Magdalena Warzecha). Persefona odchodzi właśnie do świata umarłych, ponieważ pokochała jego władcę — matka nie może pogodzić się z utratą swego ukochanego dziecka. Za chwilę na ulice wyjdą spiskowcy. Będą dokonywać samosądów.

W spektaklu wszystkie te sfery łączą się w nierozerwalną całość. Kiedy giną zausznicy Wielkiego Księcia i moment śmierci jest przedłużany w nieskończoność, Gendre (Andrzej Blumenfeld) celebruje swoją śmierć, niczym śmierć operowego śpiewaka w teatrze.

Noc listopadowa Jerzego Grzegorzewskiego rozpięta jest między sceną, kiedy generał Potocki (Krzysztof Gosztyła) zachęcany jest do udziału w powstaniu przez komików z Teatru Rozmaitości. To, co do tej pory miało wymiar narodowego gestu — przeradza się w kuglarski grymas. Jednak w końcówce przedstawienia publiczność czeka zaskoczenie. Oto w ostatnim akcie reżyser zdecydowanie zmienia ton. Jego przedstawienie staje się nostalgiczne, a finał każdego może poruszyć do głębi.

Na początku jest scena na łodzi Charona, kiedy spotykają się polegli z obu stron barykady. Kiedy dochodzi do ostatecznego rachunku sumienia, zanim zmarli staną przed obliczem Boga. W tle rozlega się muzyka Stanisława Radwana — której w tym przedstawieniu jest bardzo dużo — i niknie cudzysłów, który Grzegorzewski dawał wielu poprzednim scenicznym sytuacjom. Później jest scena końcowa, kiedy Wielki Książę Konstanty odbiera defiladę wojsk, a na progu czeka generał Krasiński (wstrząsający epizod Daniela Olbrychskiego). Okazuje się, że wartości ideałów nie da się wykpić. W finale ciemno ubrany tłum ciągnie za sobą armatę. Na armacie leży Walerian Łukasiński (Olgierd Łukaszewicz) — symbol męczeństwa Polaków i modlitwą o wytrwanie kończy się ten przejmujący spektakl.

Wydaje się, że Jerzy Grzegorzewski jest w swym przedstawieniu głębokim pesymistą. Z jednej strony kompromituje narodowe mity; kompromituje polską skłonność do powstań walk o wolność. Z drugiej jednak — pozostawia promyk nadziei.

W spektaklu zawarł swój własny osobny styl. Postacie często poruszają się w nienaturalny sposób, robią grymasy. Forma jest tu przynajmniej tak samo ważna, jak treść. Jednak ani na chwilę nie mamy wrażenia, że to, co dzieje się na scenie, to tylko puste słowa i gesty. Nic tu nie jest grą dla gry. Nic tu nie jest sceniczną zabawą dla samej zabawy.

Myślę, że przedstawienie Jerzego Grzegorzewskiego wyznacza dobrą drogę dla narodowej sceny pod jego dyrekcją. Myślę, że już na samym starcie poprzeczka została ustawiona bardzo, bardzo wysoko. Mam jednak wrażenie, że ten wybitny spektakl jawi się po premierze jako diament jeszcze nie oszlifowany. Jestem przekonany, że z czasem dojrzeje. To jedno z najważniejszych przedstawień, które pojawiło się na polskich scenach w ostatnich latach i nie raz będziemy jeszcze do niego powracać.