Czym zapełnić narodową scenę? artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Przekrój” nr 6
  • data publikacji
  • 1998/02/08

Czym zapełnić narodową scenę?

Temperatura i rozmaitość emocji narosłych wokół pierwszej po odbudowie Teatru Narodowego premiery oraz pewne oddalenie od jej daty (19 listopada 1997 roku, w rocznicę inauguracji sceny narodowej za czasów króla Stanisława Augusta) sprawia, że bardziej chce się pisać felietony niż recenzje. Polemika na temat historycznego wydarzenia, jakim niewątpliwie jest Noc listopadowa w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego, jak na razie, potoczyła się w stronę personalnych ataków, niekoniecznie związanych ze Stanisławem Wyspiańskim, a nie dyskusji na temat „przeklętych polskich problemów” czy obecności klasyki narodowej we współczesnym repertuarze.

Już powołanie Grzegorzewskiego na stanowisko dyrektora Sceny Dramatu Teatru Narodowego wywołało falę kontrowersji. Obawiano się, że jego podejście do tekstu (najczęściej poddaje go przekomponowaniu) nie zagwarantuje klasyce należytej oprawy (w domyśle zbliżonej do akademickości), stosownej dla tego rodzaju miejsca. Przestrzegano, że autorski teatr, jaki od kilkudziesięciu lat tworzy na wielu scenach Jerzy Grzegorzewski, wysunie na pierwszy plan jego — artystę teatru, a nie literaturę i przedstawiane przez nią tematy. Zwolennicy Grzegorzewskiego podkreślali natomiast jego przewrotną „ostrość widzenia”, ironię — traktowali te cechy jako rękojmię żywości i żywotności nowej dyrekcji. Przypominali także zacietrzewionym oponentom, że Grzegorzewski to specyficzny awangardysta, bo nie stroniący od klasyki, także polskiej — po wielekroć sięgał po Wyspiańskiego, Mickiewicza, Krasińskiego, Witkiewicza, Gombrowicza. Co więcej, jako nominowany już dyrektor, często i z całą mocą podkreślał, że chce ze sceny narodowej uczynić Dom Wyspiańskiego. A więc podjąć ducha polemiczności wobec historii, mentalności, kultury własnego narodu, który to ton przenika twórczość autora Wesela.

Popremierowe recenzje i dyskusje przypomniały te kontrowersje i znacznie je zaogniły. Przeciwne sobie obozy zradykalizowały stanowiska. Recenzenci prasy codziennej w przytłaczającej większości zarzucili Grzegorzewskiemu, że robi teatr z teatru i dla teatru, bawi się ogromnymi możliwościami technicznymi sceny, zapominając o sensie dzieła, że formalnymi igraszkami obnaża tylko swój nihilizm, że tak naprawdę nie liczą się dla niego wartości, które ewokuje Noc listopadowa.

Reżyser — widać dotknięty tymi głosami do żywego — przesłał list do redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”, w którym polemizuje z recenzentem „Gazety”, ale także z innymi krytykami. Zarzuca im, że nie rozumiejąc innego teatru niż „wylizany” — jak by powiedział Witkacy — przypisują mu fałszywe intencje i swymi sądami fałszują to, co robi. List, jak i odpowiedź Romana Pawłowskiego, a także korespondencja na ten temat nadesłana do redakcji, skierowały z kolei dyskusję na tory rozważań, czy artyście, reżyserowi, a w szczególności dyrektorowi Teatru Narodowego wypada polemizować z recenzentami. Argumentowano, że dzieło sztuki winno bronić się samo i na nim kończy się wypowiedź jego twórcy. Odpowiadanie na zaczepki krytyków to utwierdzanie ich w pysze i dobrym samopoczuciu.

Inni dostrzegli w geście Grzegorzewskiego ważny fakt — oto wreszcie przełamany został środowiskowy konwenans (twórca publicznie nie dyskutuje z recenzentem na temat swego dzieła), a pojawiła się szansa na autentyczną, ostrą dyskusję na kluczowe dla teatru tematy, na której mogłyby zyskać obydwie strony. Jak na razie — niestety — polemika utknęła w ślepym zaułku wzajemnych personalnych prztyczków.

Nie rozumiem argumentów odmawiających reżyserowi i dyrektorowi prawa do obrony własnych racji. Kto niby miałby wsadzić w usta artystów ten knebel i pilnować ich cnotliwości? Że nie wypada, że poniżej godności…? Takie argumenty trącą fałszywą oceną pozycji sądzącego, specyficzną odmianą dewocji, wreszcie zarozumialstwem. Skoro przyszywa się Grzegorzewskiemu łatę awangardzisty, to dlaczego nie pamięta się, że taka postawa artysty (publiczne dyskutowanie z krytyką) ma w Polsce długą i piękną tradycję: Witkacy, Gombrowicz czy Kantor.

Poważna, głęboko przemyślana intelektualna prowokacja, jaką zaserwował nam reżyser Nocy listopadowej, to model Teatru Narodowego, do jakiego nie przywykliśmy, który nie ma w Polsce tradycji, co nie znaczy automatycznie, że jest czymś złym i bezwartościowym. Trzeba pamiętać, że w historii polskiej sceny szyld „Teatr Narodowy” rzadko kojarzył się z teatrem prawdziwie narodowym, to jest spełniającym przypisane mu funkcje. Te funkcje w XX wieku spełniały różne sceny, na przykład Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego pod wodzą Leona Schillera, teatr lwowski za dyrekcji Wilama Horzycy, czy przez wiele lat po wojnie Stary Teatr. Podczas gdy Teatr Narodowy (ten przy placu Teatralnym w Warszawie) kojarzył się raczej z ostoją konserwy i akademickości, a jeśli już z prowokacją (prawda, że rozmaitą w swym gatunku), to na miarę Hond Hanuszkiewicza czy zdjęcia Dziadów Dejmka.

Jerzy Grzegorzewski zaproponował odmienny od tej tradycji model sceny narodowej, bliższy koncepcji, którą na przykład realizował przez lata Claus Peymann w wiedeńskim Burgtheater. Nie wygoda bordowych pluszów, połysk złoceń i kryształów i idące za tym w parze wzajemne utwierdzanie się widzów i artystów w dobrym samopoczuciu, ale szyderstwo i prowokacja, stawianie niewygodnych pytań. Tego w Nocy listopadowej nie brakuje. Nie jest to niewątpliwie arcydzieło, tyleż w nim pięknych, co mniej udanych scen. Nie można jednak Grzegorzewskiemu odmówić jednego — mistrzostwa w konfrontowaniu tonów buffo i serio, ironii i patosu, migotliwości znaczeń, co w nowym świetle stawia tak ważne tematy, jak na przykład polski heroizm, tradycja powstań.