Chwalę Kalisz artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Życie Literackie” nr 7
  • data publikacji
  • 1975/02/16

Chwalę Kalisz

Przez ostatnie lata dosyć głośno było w teatralnej Polsce o Kaliszu. To piękne miasto nad Prosną szczyci się dobrą tradycją, wiele ponad wiek trwającą, rzetelnego teatru, któremu patronuje Wojciech Bogusławski. Starsi kaliszanie wzdychają wprawdzie do lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy dyrektorował tu Stanisław Kubalski, tworząc teatr funkcjonalny, w miarę ambitny, ale zawsze w zgodzie z utartymi szlakami myślenia; młodzi mówiąc o ambicjach mają na myśli przede wszystkim Izabelę Cywińską. Nikt jednak — bez względu na gusta i metrykę — nie może zaprzeczyć, że Cywińska ze swoim pełnym zapału zespołem wniosła w stare mury miasta wiele ożywczego fermentu.

Od września ub. r. kaliską dyrekcję objął Andrzej Wanat, utalentowany teatrolog młodego pokolenia, dotychczasowy kierownik literacki Teatru Polskiego w Poznaniu. Na wstępie dość znacznie przemontował zespół, wciągając do stałej współpracy, obok aktorów, których przywiózł z Poznania, także sporą grupę realizatorów o głośnych nazwiskach: Grzegorzewski i Radwan, Hussakowski i Minc, Zatorski, Straszewska, Polewka, i z takim wsparciem zaatakował od razu z grubej rury. Adaptacja teatralna Kubusia fatalisty i parodystyczna Balladyna wzbudziły w Kaliszu taką prawie sensację, jak pamiętna historia rubensowskiego obrazu w miejscowym kościele św. Michała. Zanim wyjaśniono, że przez potworne niedbalstwo płótno spłonęło, wydarzenie to zdążyło podzielić miasto na kilka obozów.

Tak samo skłócili miasto Diderot i Słowacki. Można by powiedzieć za Boyem, że tekst Kubusia i dzisiaj — może się wydać wielu czytelnikom zbyt śmiały. A przecież te obawy Boy zgłaszał w 1915, w drugim roku pierwszej „światówki”. Czyżby więc w dziedzinie obyczajowości, a ściśle: w sferze spraw męsko-damskich, tak powolny był u nas postęp? Nie sądzę, ale jest faktem, że przynajmniej z tuzin głośnych tekstów teatralnych, które obiegły świat, u nas nie mogłoby ujrzeć świateł rampy.

Witold Zatorski przyrządził Kubusia na modłę kabaretową. Zachowując pełny respekt dla tekstu Diderota, wplótł w spektakl sporo własnych nie najlepszych niestety, piosenek, z bardzo dobrą muzyką Stanisława Radwana. Przedstawienie rozegrane jest w ogromnym tempie, ma werwę, błyskotliwość, nieustannie zmieniające się sytuacje. Wysypujący tym razem w roli scenografa Jerzy Grzegorzewski zmontował coś w rodzaju żelaznej konstrukcji, będącej uniwersalnym, centralnie na scenie ustawionym, elementem raz po raz ogrywanym przez aktorów. Przypominało mi to plastyczna koncepcję Piotra Potworowskiego do Fausta, realizowanego przed kilkunastu laty przez Grotowskiego w Poznaniu. I tu, i tam wiele także opierało się na fizycznej sprawności wykonawców, dla których szpagat, stójka na głowie, a także zwis głową w dół przez kilkanaście sekund były zwyczajną bagatelką.

Kubuś wraz ze swoim Panem człapią na wyimaginowanych koniach, rozmawiają. I zaraz ożywają na oczach widzów przebogate historie kubusiowych amorów, urozmaicane dygresjami i anegdotami. Przy czym niemal wszystko, co w tekście było odnośnikiem do spraw dla nas już zwietrzałych — persyflaże, alegorie, portrety postaci zapomnianych — zostało przez reżysera przeczesane. Pozostał wiecznie żywy Amor z jego wielowątkowymi intrygami oraz plebejska mądrość Kubusia, z którego ust płynie istny gejzer świetnych powiedzonek, refleksji… Znakomicie skontrastowanych z umysłowym lenistwem Pana, za którego Kubuś myśli, którego bawi, nadstawia zań karku a także administruje jego mieszkiem. Równą zasługę, co reżyser mają odtwarzający po kilka postaci aktorzy, podający tekst z pełnym wyczuciem finezji, sprawni fizycznie. Lech Gwit jako Kubuś był postacią pełną, bogatą, pozbawioną gierek i umizgów, o co było tu szczególnie łatwo, jak zawsze w kabarecie. Jego „mózgowa”, odrzucająca zewnętrzny wdzięczek, koncepcja roli czyniła z Kubusia istotnie symbol rodzącej się Francji ludowej. Kontrastował z nim Zbigniew Roman jako Pan zarówno w naiwności rozumowania, jak i w sposobie zdobywania kobiecych wdzęków. No i jeszcze odtwórczynie ról damskich: Kazimiera Nogajówna w podwójnej roli Gospodyni i Pani de la Pommeraye, Jadwiga Żywczak — Wieśniaczka i Pani Małgosia, oraz Małgorzata Ząbkowska aż w trzech wcieleniach: Pokojówki. Dyzi i Justysi. Wszystkie były kuszące i zabawne.

Bardziej mieszane uczucia wzbudziła we mnie Balladyna inscenizowana przez Bogdana Hussakowskiego. Jest to już trzecia, po Warszawie i Krakowie, realizacja w ostatnim okresie, rozbijająca utarte konwencje. Hanuszkiewicz zniszczył wreszcie, jak widać, zastałe schematy, nabrzmiałe nudą i naznaczone stemplem filologicznej nietykalności. Zniszczył chyba na długo, bo nie widzę śmiałka, który odważyłby się teraz pokazać utwór w tradycyjnym sosie. Przetarł też drogę dla dalszych wariacji na temat Balladyny. Widać to wyraźnie po przedstawieniu kaliskim.

Hussakowski, wraz ze scenografem Janem Polewką, przystąpili do pracy mając w zanadrzu całą gamę różnorodnych pomysłów. Mamy cepeliowską ludowość Aliny i Balladyny w scenie w wiejskiej zagrodzie, gdzie zaloty uprawiane są pod Bałuckiego. Owa cepelia zostaje nagle wzbogacona, gdy pojawia się Kirkor, poszukujący równocześnie żony i korony Popiela. Rycerz ów odziany jest nie tylko w zbroję, lecz także — dla wzmocnienia efektu — powiewa husarskimi piórami. A potem w każdej niemal scenie nowe zadziwienie. Oto zgrzebny do granic możliwości Pustelnik, jurny, pełen erotycznej gotowości Grabiec w krakowskiej sukmanie, eteryczna, przeźroczysta niemal Goplana, wreszcie Goniec, ucharakteryzowany na rzymskiego legionistę, odbijający szokująco od szlacheckiego i rycerskiego grona.

Cała ta kostiumowa maskarada może się w pierwszej chwili wydawać czystą zabawą. Ot, byle dziwniej, śmieszniej, a przede wszystkim inaczej. Ale oto na scenę wstępuje najzupełniej współczesny chórek miejscowych uczennic, w obowiązkowych białych bluzeczkach i granatowych spódniczkach i odtąd ta szkolna dziatwa płci żeńskiej towarzyszyć będzie spektaklowi aż do zapadnięcia kurtyny. Spełniają różnorakie role: to przesuwają dekoracje, to przyglądają się akcji, to wtrącą jakąś kwestię lub zachichoczą…

Tak, teraz jesteśmy w domu. Tę Balladynę otwierano kluczem gombrowiczowskim. A żeby mniej świadomy widz nie miał co do tego żadnej wątpliwości, pomieszczono w programie odpowiedni fragment Ferdydurke, w którym zaleca się temat wypracowania domowego: „Dlaczego w poezjach wielkiego poety Juliusza Słowackiego mieszka nieśmiertelne piękno, które zachwyt wzbudza?”

Można chyba przyjąć i taką konwencję w tym wyścigu odkurzania Balladyny. Bo ostatecznie czym gorszy Grabiec-krakowiak i Kirkor z husarskimi piórami na plecach od „hond” albo komiksowych cudowności? No tak, ale Hanuszkiewicz był pierwszy. To liczy się przede wszystkim…

Tak czy inaczej, kaliska Balladyna jest od pierwszej do ostatniej chwili żywa i interesująca. Nawet wówczas, gdy łamią się parodystyczne zamysły, zwłaszcza w końcowych fragmentach, gdy raz po raz wyłania się „czysty” Słowacki, przeciwstawiając się współczesnym obrazoburcom i — zwycięża. Dobrze wystartował kaliski teatr w bieżącym sezonie. Warto z uwagą śledzić dalsze jego poczynania.