Boski idiotyzm operetki artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Odrodzenie” nr 25
  • data publikacji
  • 1988/06/18

Boski idiotyzm operetki

Usta milczą, dusza śpiewa. No właśnie. Tak się to nazywało na afiszach i zaproszeniach z Teatru Studio. Na tychże zaproszeniach był też dobrze widoczny dopisek: stroje wieczorowe mile widziane.

A zapraszano na godzinę 22.00. Wiadomo też było, że idzie się na autorski spektakl Jerzego Grzegorzewskiego, zbudowany — tym razem — z melodii i wątków operetek Lehara i Kalmana. Jednym słowem — świat boskiego idiotyzmu operetki, by posłużyć się znanym określeniem Gombrowicza.

I było tak, co do joty. Była też zabawa arcypyszna, dowcipna, inteligentna i zadziwiająco wręcz odświeżająca. I wykonawców, jak mniemam, i nas — widzów.

Dali dwa przedstawienia (dwie premiery, jak określano) tego Usta milczą… i pojechali na urlop. Czy jesienią spektakl zostanie wznowiony? Tego nie wiem. Był zabawą tak dalece, że aż powstają obawy, że mimo iż bawili się zawodowcy, skazani na konieczność powielania i powtórek, to jednak pewna atmosfera i pewien typ humoru są niepowtarzalne.

Jeśli się pomylę, tym lepiej dla widzów, tych przyszłych. Ale nawet jeśli dwa spektakle operetkowe Grzegorzewskiego pozostaną niepowtarzalnym wybrykiem natury, bez następstw — warto poświęcić im nieco uwagi. Warto, bo przy tej okazji zdarzyło się parę spraw, które — same w sobie — godne są zauważenia.

Oto publiczność stawiła się istotnie ubrana (w większości) wieczorowo, oczekująca na coś, odprężona, roześmiana. Obiecywano jej niespodziankę i tę niespodziankę witała spolegliwie, z dreszczykiem emocji. Późna pora w tym wypadku była porą ze wszech miar stosowną, najstosowniejszą, bo też mieściła się w kategoriach wieczoru ekstraordynaryjnego, więc i ekskluzywnego. (Nasze tęsknoty za czymś ekstra są niezmiennie ogromne i rzadko zaspokajane). Tej publiczności kazano czekać karnie na dole, by ją wreszcie za dziesięć dziesiąta — wpuścić do foyer.

A tam już trwała zabawa i królował świat operetki. Na fortepianie półleżała Anna Chodakowska, przy pianinie stał Marek Walczewski, na balkonach stały damy i panowie, na ścianach dekoracje secesyjne sporządzone z oparć giętych krzeseł tonnetowskich, żyrandole ustrojone w abażurki ciepłoróżowe, w kokardy i szych, słowem blichtr, szyk i wdzięk wnętrz pałacowo-tingeltanglowych rodem z operetki. I zaczęła się parada, popisy. Przed stojącą — wciąż w tym buduarowym foyer publicznością. Niby, że uczestniczymy w rewii (teatr w teatrze to połowa pomysłów używanych w typowych operetkach). Aktorzy bawili się setnie tym kamuflażem, pastiszem, cieniutką parodią.

Te arie Walczewskiego i Chodakowskiej, ta Budzisz-Krzyżanowska jako Niccolo Paganini (a w finale Księżniczka Czardasza), ten luz, ten nastrój, to nadrabianie melodeklamacją i aktorstwem tam, gdzie nie stało głosu, to wszystko wyglądało na imponującą zabawę dla zabawy, choć było wymyślone z piekielną przewrotnością.

Kompromitowało, a jakże, boski idiotyzm fabułek i akcji, kompromitowało cały ten styl rozrywki, ba, cały jej krąg oddziaływania (z odbiorcami włącznie, tymi prawdziwymi, wyfraczonymi i w tużurkach) ale jednocześnie podkreślało, że owszem, to też jest nasza tradycja, nasz bagaż kulturowy, nasze potrzeby i nasz pułap (czasem!).

A poza tym — nasz relaks, często ten najprawdziwszy, do czego przyznajemy się tylko po cichutku w ciemnym pokoju bez lustra.

Nasz snobizm bywa bardzo czuły, często przewrażliwiony, co zresztą jest snobizmom — wszystkim — właściwe.

Grzegorzewski pobawił się tymi naszymi snobizmami i kompleksami (bo są i kompleksy: ach, ta operetka, to XIX wiek…), pobawił i dał do myślenia; a nuż to nie wstyd wcale przyznać się do tego, co się lubi, albo odwrotnie — niech czasami operetkowa publiczność zobaczy co chłonie, jaką bzdurę, jaką głupotę anachroniczną, albo na jeszcze inną nutkę — wszystko jest dla ludzi, byle w stosownych proporcjach.

Tak czy owak była to prowokacja: widz musiał się określić wobec operetkowego etosu i operetkowej konwencji. I to widz Grzegorzewskiego, awangardzisty, artysty uprawiającego skoncentrowaną sztukę skrótu i kondensacji skojarzeń.

A widz (my) wył ze śmiechu, cieszył się i bił brawa. Kupił wszystko: i pastisze, i improwizację, i kpiny, i dowcip i — bodaj — samą operetkę.

Po części na stojąco zaproszono nas do sali, na krzesła i odbyła się część tzw. normalna (na siedząco). Na scenie produkowały się czardaszki i bajadery, hrabiowie i książęta kwilili, kwitła miłość i bon-ton. Widzom śpiewała dusza, a usta milczały choć już dłonie składały się do oklasków. Nader często. Boska zabawa: z operetką, z operetki?

Ba, ale kto to rozstrzygnie uczciwie, komu się przyznamy?

Podsłuchałam dwie recenzje, wygłoszone spontanicznie tuż po przedstawieniu.
Jedna była autorstwa dystyngowanego pana z muszką; cudowne, i ta muzyka. Druga autorstwa młodego człowieka w białym chałacie: ale cudowne jaja!

Zważmy, że określenie cudowne padło w obu przypadkach.

Jak najsłuszniej.

Było cudownie.

I oby więcej takich żartów na scenie, choćby to były żarty z widowni (bądźmy szczerzy do końca). O bajadero! (to zamiast puenty).