Bąk artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Dziennik Polski” nr 145
  • data publikacji
  • 1995/06/27

Bąk

Jerzy Grzegorzewski wyreżyserował Mickiewiczowskie Dziady. Jerzy Grzegorzewski puścił bąka. Nie jest to jednak określenie ścisłe. Nie jest, gdyż bąk Grzegorzewskiego nie jest bąkiem byle jakim. Jest bąkiem szczególnym. Nie jest zabawką dziecięcą. Jest, by tak rzec, dorosły i całkowicie profesjonalny. Ogromny. Może sto, może dwieście razy większy od bąków konwencjonalnych. Zatem trzeba orzec, iż Grzegorzewski puścił bąka wielkiego i profesjonalnego.

Bąk otwiera te Dziady, a dokładniej — Dziady: Dwanaście improwizacji. Taki jest pełny tytuł przedstawienia. Otwiera, wiruje około trzydziestu sekund, po czym przestaje, by dalej unosić się nad spektaklem, niczym Duch nad wodami. Duch metaforyczności.

Jest większy od człowieka. Ma gdzieś trzy metry wysokości. Aż trzy postacie muszą wprawiać go w ruch. Dwie rozpędzają wielki brzuch, trzecia, za pomocą wiadomego mechanizmu, próbuje zmienić ślamazarny obrót w samoistne i oszalałe wirowanie. Udaje się. Bąk tańczy. Ale to nie tylko bąk. To cerkiewna bania, kopuła o znanych, krągłych kształtach, wieńcząca wszystkie cerkwie Rosji. Rosji carów. Postacie zaś to uczestnicy obrzędu dziadów. Cerkiewna bania tańczy, rozwirowana, że tak powiem — od metafizycznej strony. Bardzo piękny, „cieniutki” i wieloznaczny początek. Mięsista metafora. Godne Grzegorzewskiego trzydzieści sekund. Później jest już, niestety, tylko coraz gorzej. Bąk powoli się męczy, bania zaczyna się słaniać. Aż do zupełnego oklapnięcia.

Czym są te Dziady? Jedną wielką i swobodną improwizacją właśnie. Zwyczajne to u Grzegorzewskiego. Improwizacją długą, trzygodzinną, lepioną z bezliku mniej lub bardziej rozbudowanych scenicznych metafor. Wszystko zmienia się Grzegorzewskiemu w teatralny znak. Znowu — jak zwykle. Tym razem jednak zabawa w żonglowanie wysmakowanymi obrazkami i poszatkowanym tekstem poematu staje się z czasem ciężka jak ołów. Zawikłana i mętna. Nuży, nudzi i usypia. Jakby Grzegorzewski zgubił gdzieś swoje specjalne poczucie humoru, lekkość poetyki i przejrzystość metafory. Dowcipy zmieniają się w dowcipasy, udziwnienia zaś — w dziwolągi. Wygląda to tak jakby reżyser za wszelką cenę nie chciał wyrazić się prosto. Przyczepia się więc, na oślep, gdzie się da, cały sztafaż zaciemniających formalizmów. Między aktorami a tekstem nie dzieje się więc zgoła nic. Ważniejsze staje się konstruowanie pustawej dziwaczności zachowań i brzmień. Owe turlikania, czołgania, stójki, chodzenia na rękach, pompki i przysiady, trzepoty rąk i głów, chwyty za genitalia i miotanie się po ścianach. Nózia, rąsia, szyjka i melodyjka, w najprzeróżniejszych zapętleniach dobijają jakikolwiek ludzki ton. Albo inaczej jeszcze — formalizm temperuje namiętności. Nie wierzę pusto brzmiącym aktorom. Nie wierzę, że pod bezlikiem scenicznych obrazków rzeczywiście coś się kryje. Nie wierzę tym Dziadom — suchym jak wiór i niemożebnie wydumanym. Wykoślawionym.

Natomiast wierzę Jerzemu Treli. Trela nie jest aktorem z tej bajki. Jest jak zwykle zdumiewającym scenicznym istnieniem. Impulsywnym i delikatnym zarazem. Całościowym. Jest w nim czystość zwykłego ludzkiego tonu. Jest jakaś sprawa do załatwienia, bardzo głęboko osadzona w ciele. Mówi, jakby wcześniej bardzo długo i bardzo pokornie przyglądał się każdemu ze słów, jakby dotykał liter, sprawdzając ich wagę. Jego monolog Adolfa jest nie tylko dojmujący. Jest w nim i niezamierzony symbol. Gdy wychodzi z krzesłem na proscenium, by mówić, inni aktorzy znikają za kulisami, by milczeć. Tak jakoś wyszło, niestety. Dlatego o Wielkiej Improwizacji Jerzego Radziwiłowicza wolę nic nie powiedzieć.

Mrożek napisał kiedyś, że wykres gorączki chorego, w przeciwieństwie do chorego w gorączce, jest dla nas kompletnie obojętny. Dziady Grzegorzewskiego są wykresem. Najprawdopodobniej dla profesorów. Same tylko inscenizacyjne olśnienia nie są w stanie udźwignąć tego tekstu. Nawet, jeśli sensem owego spektaklu jest właśnie rzeczona niemożliwość. Czyli dzisiejsze nasze skarlenie. Także teatralne.

Grzegorzewski rozpoczął spektakl od wirującego bąka. Bąk obumarł w końcu. Jak każdy bąk. Jak każda metafora. Trela jest większy od bąka. I jest w tym jakaś łezka optymizmu na przyszłość. Tak sądzę.