Spowiedź Grzegorzewskiego artykuł
Informacje o tekście źródłowym
Spowiedź Grzegorzewskiego
Jest to przedstawienie skrajnie subiektywne i egoistyczne. Gęste, erudycyjne, mroczne, sterowane myślą człowieka, który wrażliwie przeżywa świat. Nasz świat. Ta wrażliwość każe mu mówić, obnażać ból, aż po granice ekshibicjonizmu. Każe pokonać wstyd — wstyd zdziwienia, nieporadności i zagubienia, które w każdej chwili mogą być nazwane strachem czy przerażeniem. Tak jak to przedstawienie może doczekać się wielu etykiet — od protestu po filozoficzną ludzką komedię.
Ale najbliższa prawdy o Grzegorzewskim będzie: spowiedź. Kluczy i wytrychów do Powolnego ciemnienia malowideł będzie się jeszcze szukać długo. Bo jest to dzieło znaczące z wielu powodów, jest to też — po prostu — niezwykle interesujący teatr. Teatr czysty.
55 minut. „Wyobrażam sobie sztukę, której nie potrafię napisać. Miejscem akcji jest stara dzielnica Amsterdamu, niedawno zburzona. Opowiadano mi, że stałą od wojny pusta, wyludniona — cały fragment miasta. Domy, ulice, meble, książki czekały na powrót zaginionych właścieli. Musiał upłynąć czas, aby według prawa uznano, że zginęli ostatecznie. Los mieszkańców tych domów był znany, spalono ich w krematoriach. Przez te puste ulice mógłby iść Konsul z Pod wulkanem.”
To pisze Grzegorzewski w programie. A potem opowiada gdzieś, że wyobraża sobie także to przedstawienie jako 6 godzin bez tekstu. Jest to przecież próba stworzenia własnej rzeczywistości wspomagającej takie a nie inne widzenie świata.
Wspiera się ono o najprostszy fundament: humanizm. Żywi się literackimi fascynacjami, czy też może lepiej powiedziawszy, nadaje sygnały jak alfabetem Morse’a: zrozumcie, Faust też, Józef K. Od Franza Kafki, Poeta w Dantejskim piekle, wieczni wędrowcy, Lord Jim, Tonio Kruger, może Myszkin, a może po prostu Każdy jak w średniowiecznym moralitecie. Może to być Konsul z powieści-szlagieru Pod wulkanem, pisanej tuż po wojnie, u nas wydanej 20 lat temu, człowiek tragiczny, który jest godny być sędzią tego aświata, nawet jeśli upadł nisko.
Podróż, a więc wędrówka, ruch, a więc powrót do podstawowej kategorii filozoficznej wszech dziejów — czasu. To dlatego czas w przedstawieniu Grzegorzewskiego nie jest istotny. Jeśli jest bohaterem i stwórcą, nie może liczyć się na minuty, trwaniem spektaklu. Ogarnia wszystko, nawet te obrazy, powolnie ciemniejące malowidła…
Być może, że warto doszukiwać się tu manifestu, definicji, programu, sam twórca podpowiada, że to dzieło, rodzące się przez 10 ostatnich lat, zlepione z wątków i obsesji, uważa za „definitywny koniec pewnego etapu swojej pracy” (chociaż zaraz dodaje, że może się wycofać z tych sformułowań). Lepiej więc nie zapędzajmy się w akademickie dyskusje. Patrzmy.
Materia spektaklu jest wielowarstwowa. Aktor znaczy w nim tyle, co człowiek we wszechświecie. Nie spodziewajcie się żadnej fabuły, akcji w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, choć jednym z elementów organizujących rzecz całą jest ślad historii Ivonne i Konsula z powieści Lowry’ego (Teresa Budzisz-Krzyżanowska i Marek Walczewski). Ten teatr rządzi się własną estetyką i własnym rytmem. Jest zagadką i zarazem niebywałą podnietą dla wrażliwego, myślącego widza. Jest popisem zespołowości aktorskiej (dziesiątki epizodów, kunsztownych mgnień w znanych wcieleniach), symbiozy obrazu i dźwięku, ruchu i barwy, słowa i muzyki.
Trudno zgadnąć ilu spektakli doczeka to przedstawienie. I nie jest to najważniejsze. Najistotniejsze jest to, że takie przedstawienie mogło powstać. Bo jest to tak jak w wierszu Różewicza: „Poeta to jest Ktoś /słuchajcie głosu Poety/ choćby ten jego głos był cienki jak włos/ jak jeden włos Julietty”.