[Może się wydawać nieprzyzwoitoś­cią...] artykuł

Informacje o tekście źródłowym

[Może się wydawać nieprzyzwoitoś­cią...]

1.
Może się wydawać nieprzyzwoitoś­cią, że pisząca te słowa, sprawująca funkcję kierownika literackiego w Te­atrze Polskim we Wrocławiu, którego kierownikiem artystycznym jest Jerzy Grzegorzewski, podejmuje próbę nasz­kicowania modelu teatru Grzegorzew­skiego. Wypada mi więc stwierdzić, że po pierwsze, moja obecna funkcja jest, nieelegancko mówiąc, „skutkiem”, nie zaś przyczyną akceptacji twórczo­ści Grzegorzewskiego, po drugie zaś szkic ten, „fragment większej całości” dotyczącej modelowych postaw twórczych w polskim teatrze powojennym, odżegnuje się w zasadzie od wartościo­wania. Jego ambicją jest rekonstrukcja świadomości i filozofii artysty, wyra­żającej się w kreowanym przezeń teatrze jako jednym z możliwych mo­deli porozumienia z widownią.

Jerzy Grzegorzewski nigdy nie był pieszczoszkiem krytyki (z bardzo nie­licznymi wyjątkami). Paradoks: ran­gę artystyczną chętnie mu się ryczał­tem przyznaje, gdy natomiast przychodzi do kwitowania na gorąco po­szczególnych spektakli, prawi mu się morały, poucza i naucza z wysoka. In­ny paradoks: od lat przylgnął do Grze­gorzewskiego epitet reżysera-plastyka, co — jak wiadomo — w polskim tea­trze jest synonimem w najlepszym razie luźnych, niekontrolowanych (ale fascynujących, a jakże) asocjacji obrazowych, w najgorszym — lekceważe­nia myśli dramatu, jeśli nie bezmyśl­ności. Paradoks zaś polega na tym, że studentowi łódzkiej PWSSP, który pró­bował już wówczas sił w teatrze (stu­dencki spektakl Szewców), profesoro­wie malarze czynili zarzut z literac­kości jego zainteresowań.

Student „strzemińszczyków” Wegne­ra i Fiałkowskiego nie zakończył swo­ich nauk plastycznych dyplomem. Szafa eleganckiej pani, czyli dyplo­mowy pokaz kostiumów, nigdy się nie zapełniła — profesorskie gremium nie miało cierpliwości do delikwenta, któ­ry na egzaminie zamierzał modelować kostium na manekinie. Reżyserskie studia w warszawskiej PWST (ukoń­czone w roku 1968) przebiegały za to bez zakłóceń. Spektakle na scenach zawodowych realizował Grzegorzewski już od roku 1966, poczynając od dyplomowego Kaukaskiego kredowego koła Brechta (Teatr im. Jaracza w Ło­dzi). Wszedł do teatru z tak zwanym później przez czasopismo „Teatr” poko­leniem „młodych zdolnych”, (Maciej Prus, Roman Kordziński, Izabela Cy­wińska). Wszedł w okresie, kiedy na­stępowało — w drugiej połowie lat sześćdziesiątych — przesilenie małej stabilizacji, reorientacja dynamiki pol­skich scen.

Od połowy lat sześćdziesiątych za­wsze wyróżniający się krakowski Sta­ry Teatr zaczyna nadawać nowy ton życiu teatralnemu, pogrążającemu się od pewnego czasu w elegancką nija­kość, w „przegląd mód”. Powstają pierwsze spektakle Swinarskiego w Starym: Nie-Boska komedia, Pan Ar­den z Feversham, Fantazy, Woyzeck. Równocześnie trwa nowoczesna pro­dukcja repertuarowa na scenach sto­łecznych i nie tylko stołecznych. Gro­towski we wrocławskim Laboratorium realizuje kolejno Akropolis (z Szajną) i Księcia Niezłomnego, by w roku 1968 spektaklem Apocalypsis cum fi­guris dojść do kresu swoich teatral­nych przedsięwzięć. W warunkach tak bogatego życia teatralnego (mimo wspomniane wyżej niedostatki), niełat­wo o debiut zauważalny, o debiut zna­czący.

Klasyfikowany wśród grup „zdol­nych”, Grzegorzewski miał mniej szczęścia niż jego koledzy. Najjaśniej w ocenach krytyki świeciły wtedy gwiazdy Macieja Prusa i Romana Kordzińskiego, potem — od chwili obję­cia dyrekcji kaliskiej — także Iza­beli Cywińskiej. Spektakle Grzegorze­wskiego z nadzieją i uznaniem odno­towywał właściwie jeden krytyk: Je­rzy Koenig. Co prawda i recenzenci łódzcy z sympatią przyjęli dyplomowe Kaukaskie kredowe koło (1966) i o rok późniejszą polską prapremierę Białej diablicy Webstera. Im bardziej jednak krystalizowała się indywidualność Grzegorzewskiego, tym bardziej ta sympatia słabła. Być może odegrała tu pewną rolę niefortunna inscenizacja Wędki Feniksany Lope de Vegi w war­szawskim Teatrze Polskim. „Recen­zenci — zauważa Helmut Kajzar, in­ny „młody zdolny” — wysilali się na dowcipy już w nagłówkach sprawoz­dań. Klęska. Nikt nie chciał docenić faktu, że to heroiczna klęska w Tea­trze Polskim. A przecież miał szansę zrobić obojętny spektakl standardowy. Grzegorzewski uparł się i przeprowa­dził swoje pomysły. W kuluarach zarzut: «zbyt studencki» [...]. Jeden z ak­torów na premierze, zamiast grać co trzeba, demonstrował swój stosunek do reżyserii i inscenizacji” (H. Kajzar, Czas ochronny dla lisów, w: Sztuki i eseje, Warszawa 1977).

Nie znajdując aprobaty krytyki miał jednak Grzegorzewski szczęście do lu­dzi teatru. Dyrektor łódzkiego teatru im. Jaracza, Feliks Żukowski, nie zwa­żając na wojewódzkie i ponadwoje­wódzkie fochy, postawił na Grzegorze­wskiego. I tak się złożyło, że na prze­kór nieprzychylnym łódzkim opiniom kolejne spektakle Grzegorzewskiego, reżysera i scenografa w jednej oso­bie — od Wesela Wyspiańskiego (1969), poprzez Irydiona (1970) po Czajkę Cze­chowa i Balkon Geneta (1971) zdoby­wały nagrody na Kaliskim Festiwalu Teatralnym.

W roku 1973 rozpoczyna się krótki, burzliwie zakończony okres pracy Grzegorzewskiego w warszawskim Ateneum. Błyskotliwy sukces Amery­ki Kafki (1973); potem XV epizod Ulissesa grany jako Bloomusalem (1974) dzieli krytykę na entuzjastów i prze­ciwników. Niemniej oba warszawskie spektakle nie pozostawiają wątpliwoś­ci, że w teatrze polskim pojawiła się indywidualność niezwykła, wyrazista i — teraz można już tego określenia u­żyć — dojrzała. Cóż tam jednak arty­styczna dojrzałość wobec dojrzałości zasiedziałej, okopanej w swoich ra­cjach i doświadczeniach. W środku sezonu 1974/1975, z dnia na dzień, na trzy tygodnie przed prapremierą Pan­ny Tutli-Putli Witkacego — Grzego­rzewski pozbawiony zostaje reżyserii i pracy.

Od sezonu 1975/1976, od inscenizacji Ślubu Gombrowicza, rozpoczyna się wrocławski rozdział twórczości Grze­gorzewskiego. Rozdział, w którym zna­czącymi przerywnikami są spektakle w krakowskim Starym Teatrze: dru­ga wersja Wesela (1977) i ostatnio Dzie­sięć portretów z czajką w tle według Czechowa (1979), a także Warjacje (1978) w warszawskim Teatrze Drama­tycznym.

Jeśli naszkicowałam tu, mocno nie­pełne, curriculum vitae Grzegorzew­skiego, to nie po to, aby poniewczasie coś komuś wyrzucać; niepodobna też oczekiwać, by teatr Grzegorzewskiego miał wyłącznie entuzjastów. Chodziło raczej o to, by ujawnić kolejny para­doks, tym razem szerszy, obejmujący całość naszego życia teatralnego. Otóż mimo wielkiej — na pozór — otwar­tości na nowy język plastyki scenicz­nej, krytyka i środowisko teatralne z wielkimi oporami przyjmują u nas to, co istotnie kryje w sobie nowy kształt teatru. Grzegorzewski, tymczasem sta­wiany w szeregu reżyserów-plastyków obok Szajny (Kantor dosłużył się wre­szcie tytułu twórcy teatralnego całą gębą), nie ma przecież z tak rozumia­nym teatrem nic wspólnego. Jak ża­den — oprócz Kantora — z naszych twórców jest w wielorakim tego słowa sensie artystą teatru, wizjonerem wła­snej rzeczywistości teatralnej.

2.
Nie wymieniłam dotąd wszystkich zrealizowanych przez Grzegorzewskie­go przedstawień. Ale jeśli dorzucić do tej niekompletnej listy Niejakiego Piórko Henri’ego Michaux, kameralny poe­tycki spektakl zrealizowany ze stu­dentami warszawskiej PWST (1964), Wnętrze — Warszawiankę (Łódź 1976), Różewiczowską Śmierć w starych dekoracjach (Wrocław 1977), Nie-Boską komedię (Wrocław 1979), wreszcie spektakle telewizyjne z ośrodka łódz­kiego: Eryka XIV i Sonatę widm Strindberga, okaże się, że upodobania repertuarowe Grzegorzewskiego od po­czątku układają się konsekwentnie. Z jednej strony będzie to nurt groteski i teatru absurdu (a zaliczyć tu wypad­nie i Białą diablicę Webstera), z dru­giej — jak w przypadku Irydiona, Nie-Boskiej, Wnętrza — Warszawianki, Czajki, Wesela, Śmierci w starych de­koracjach — nurt dramatów katastro­ficznych, w których zawierają się py­tania ostateczne: o los zbiorowości i los jednostki.

Tak, powie ktoś, ale to przecież nic szczególnie charakterystycznego: te sa­me pytania niosą w sobie spektakle Konrada Swinarskiego czy wrocław­skiego Teatru Laboratorium. Otóż, mo­cno rzecz upraszczając, można powie­dzieć, że zarówno teatr Swinarskiego, jak i poczynania teatralne Grotow­skiego są reakcją na panujący na sce­nach polskich drugiej połowy lat sześć­dziesiątych elegancki, obiektywizujący styl: „nikt nikogo nie dosięga, nikt nikogo nie obraża”. Z tych samych źró­deł płynie zresztą równoległa wysoka fala w teatrze studenckim. Ów bunt przeciw światom gotowym polskiej sceny ma charakter wyraźnie roman­tyczny. Swinarski, obnażając naturę machiny teatralnej i konstruując swe przedstawienia (Nie-Boska, Fantazy) w stylu groteskowego Grand Guigno­lu, demistyfikuje zimny, bezosobowy o­biektywizm polskiego teatru. Grotowski idzie dalej: ogołocenie, obnażenie aktora, najwyższy ton ekspresji i pra­wdy ludzkiej w jego przedstawieniach stwarzają nowe sacrum, usiłują odzy­skać świętość jednostkowości ludzkiej w jej pełnym, psychofizycznym wy­miarze. Metodę Grotowskiego wresz­cie charakteryzuje krytyk jako „dia­lektykę apoteozy i ośmieszenia”.

Toutes proportions gardeés — me­todę Konrada Swinarskiego można by określić jako dialektykę wiary i wal­ki. Wiary w teatr i walki z teatralnoś­cią iluzyjną, przezroczystą. Teatr Swi­narskiego zagarnia w siebie elementy rzeczywistości pozateatralnej, których funkcją jest „urzeczywistnienie” tea­tru, gdy równocześnie hiperekspresja teatralna obnaża złudę scenicznej mi­styfikacji. Gwałtowne oscylacje napięć w spektaklach Swinarskiego przebiegają na krawędzi między życiem a te­atrem, między światem mitów świado­mości zbiorowej a jednostkowym bun­tem — czynem artystycznym. Teatral­na czasoprzestrzeń, dzieło „ja” zbunto­wanego, czyni swoim adresatem, wię­cej — „podmiotem zbiorowym” — wspólnotę widzów, dialektycznie zin­tegrowaną ze światem sceny. Jest to najsilniejszy ton ówczesnego teatru — i piszę o tych sprawach tak szeroko, aby uzmysłowić właśnie odmienność postawy Grzegorzewskiego.

Już od Białej diablicy Webstera za­znacza się ta odrębność. Jest to Web­ster czytany przez Geneta. Zbrodnia, okrucieństwo, rozpasanie erotyczne nie mają w spektaklu Grzegorzewskiego nic z naturalizmu ani nadekspresji tea­tru okrucieństwa. Stają się czystą grą wyobraźni. Wyobraźni neurotycznej, dla której jedyną ucieczką są światy urojone, światy wizji nierzeczywistych, artystycznych, teatralnych. W wiele lat po Białej diablicy, w rozmowie przed premierą Nie-Boskiej komedii reżyser powie: „Jest to być może mo­ją największą wadą, z której próbu­ję robić swoje narzędzie — brak mi zupełnie poczucia czasu historycznego. Zresztą — nie jestem przekonany, czy «czas historyczny» jako uszeregowa­na linia skutków i przyczyn istnieje poza określoną — już także historycz­ną — tradycją myślową, uproszczoną koncepcją”. (Program Teatru Polskiego do Nie-Bo­sklej komedii Krasińskiego, sezon 1978/1979). Sądzę — na podstawie Nie-Boskiej i innych przedstawień Grzegorzewskiego — że określony tu brak poczucia czasu historycznego na­leży rozumieć jako odrzucenie zabiegów porządkujących i selekcjonujących wobec literatury, które czynią z niej jakieś obiektywne, progresywne czy wsteczne lustro zbiorowej świadomoś­ci epoki. Przeciwnie: z tej perspekty­wy raczej jednostkowe przeżycie rze­czywistości okazuje się najważniejsze i pierwotne, jest prawdziwsze od wszel­kich ex post uogólnionych tendencji epoki, ducha dziejów, prawdy obiek­tywnej, rozumu historii i tak dalej. W stwierdzeniu tym zawiera się fundamentalna zasada teatru Grzego­rzewskiego i jego filozofii twórczej. Jak historię, tak i każde jej świadec­two przeżywamy i czytamy na włas­ny rachunek, zgodnie ze skalą włas­nej wrażliwości, świadomości i doś­wiadczeń, które są różne i niepodziel­ne. Wspólnota i uczestnictwo są wąt­pliwym porozumieniem co do sensu znaków, kostiumów, prawd uogólnio­nych i… pustych słów, są teatrem, który stwarza się z własnych gestów. Stąd w teatrze Grzegorzewskiego tak ważną sprawą — w przeciwieństwie do emocjonalnej hiperekspresji Swi­narskiego i Grotowskiego — jest obni­żenie, ściszenie, zwolnienie ekspresji. Jeśli teatr Swinarskiego oddziaływał na wyobraźnię i świadomość widza przez szok, który miał je wyzwolić z rutyny stereotypów, Grzegorzewski od­wołuje się do czujności tej wyobraź­ni, aktywizuje ruch jej skojarzeń.

O spektaklach Grzegorzewskiego, gdyby nie ich materialność, można by powiedzieć, że istnieją niejako in po­tentia, w stanie półzawieszenia między bytem a niebytem, w stanie snu, w stanie metafizycznej pustki po bycie jednoczącym, po Absolucie, z którego pozostały tylko relikty: kostiumów, rekwizytów, gestów, słowem — teatru. Filozofia ta wydaje się bliska temu, co zwykło się określać mianem teatru absurdu, a także Gombrowiczowskiemu „kościołowi międzyludzkiemu”. Z drugiej strony obecność pewnych sta­łych obsesji tematycznych: miłości, śmierci, sztuki jako spotęgowania ży­cia, życia jako karykatury sztuki — spokrewnia Grzegorzewskiego wyraź­nie z polskim modernizmem. Wielokrotnie w zarzutach padających pod adresem Grzegorzewskiego słyszy się pytanie: skoro literatura dramatyczna ulega w jego przedsta­wieniach daleko idącym przetworzeniom, skoro niejednokrotnie słowo wy­pierane jest przez znak plastyczny, czemu nie konstruuje on oryginalnych scenariuszy, w których mógłby do koń­ca autorsko wypowiedzieć siebie? Py­tanie to jednak jest postawione z gruntu fałszywie. Artyzm pojawiający się w warunkach metafizycznej pust­ki, w nieobecności Absolutu, artyzm demiurgiczny, ale i zastępczy — twór­ca stawia się tu w roli demiurga „w gorszym gatunku” — nacechowany być musi minimalizmem kreacyjnym. Śmiertelnego demiurga nie stać na tworzenie światów bez początku i końca, światów nowych. A zatem je­dyną jego ucieczką przed nicością sta­je się kreowanie na własną miarę z tego, co zastał, z tego, co go otacza.

Teatr w ogóle, ze swej natury, jest niesamoistny — odwołuje się do litera­tury dramatycznej, do tej sztucznej rzeczywistości, sam stając się sztucz­nym w dwójnasób. Dlatego Grzegorze­wski dramatu nie odrzuca: jego obec­ność decyduje wszak o teatralności te­atru. Obecność dramatu stanowi świa­dectwo tożsamości „sztucznego” de­miurga, a także świadectwo czasu, w którym nie ma już pierworództwa, oryginalności wątków i tematów. Trze­ba jednak „zakorzenić się” w tym by­cie zastępczym, jakim jest teatr, a więc „zakorzenić się” w przestrzeni teatralnej, w czasie „sztucznym” (czyli literackim) dramatu oraz w świado­mości widzów.

Od łódzkiej inscenizacji Balkonu, przez Amerykę i Bloomusalem w Ate­neum, Szewców Witkacego z 1974 ro­ku w Łodzi aż po Śmierć w starych dekoracjach, Grzegorzewski dla każde­go spektaklu buduje odrębną archi­tekturę, znajduje indywidualny kształt czasoprzestrzeni. W Balkonie Geneta widzowie, siedzący w środkowej par­tii balkonów (cały parter wyłączono, krzesła przykryto różową materią, na której leżały porozrzucane kostiumy, odbijające się w kryształach żyrando­la) oglądali akcję rozgrywającą się częściowo na scenie, a częściowo — w scenach rewolucji — w mroku, na bo­cznych balkonach. „Naturalna” w tej całkowicie uteatralnionej przestrzeni funkcja widzów — niemych figur — była tam znaczącym elementem teatralizacji rewolucji. W Ameryce Kafki grał cały parter teatru Ateneum. Małą Scenę 61, gdzie siedziała publi­czność i rozpoczynała się akcja, oddzielono od foyer szklaną szybą. Spek­takl, rozpoczynający się w chwili za­kończenia na pierwszym piętrze inne­go przedstawienia, obejmował w ten sposób — jako pasażerów snujących się po pokładzie statku — widzów opuszczających przedstawienie Witka­cego, stawał się czasoprzestrzenią ko­szmaru, z którego wyrwać się nie po­dobna, ponieważ stwarza go przelot­ne, oddalone, obojętne, odcięte szkla­ną taflą spojrzenie innego.

W Bloomusalem z kolei zagrały pierwsze piętro (scena duża) i parter (foyer, szatnia) Ateneum. Nad głowa­mi widzów oglądających sceny z noc­nego Dublina zaciągnięto czarny płó­cienny dach, tworząc znów dla eksce­sów postaci i dla „podglądactwa” wi­dzów jednolitą przestrzeń wspólnoty podejrzanych instynktów, podświado­mości, odciętej od świata nieprzenik­liwą zasłoną. Epizody Blooma i Dedala rozgrywały się w dwu różnych częściach foyer. W Szewcach także Grze­gorzewski wykorzystał naturalną architekturę Teatru im. Jaracza. Zbu­dował na scenie, przedłużając ciąg lóż obiegających widownię — loże dla arystokracji. Szewcy grali „spod podło­gi” sceny, wychylając się przez szkla­ne okna włazów. Po rewolucji nastę­powała zmiana miejsc. We wrocław­skiej Śmierci w starych dekoracjach wreszcie zagrało całe ogromne wnę­trze Teatru Polskiego. Widzów umie­szczono na scenie, zaś widownia tea­tralna pełniła funkcje zmienne i wie­lorakie. Była obserwowaną przez „śniących” (widzów) scenerią ich wła­snego, snu, teatrem ich wewnętrzne­go świata. Dla bohatera była „wie­cznym miastem” i odwieczną sceną gry życia i śmierci, pamięci i istnienia. W Śmierci w starych dekoracjach osiąg­nął Grzegorzewski szczególne mistrzo­stwo w grze znaczeniami przestrzeni teatralnej, zaskoczył stworzeniem zna­czeń żywych, nowych, w przestrzeni, zdawałoby się, całkowicie martwej, bo sfunkcjonalizowanej.

Przenikliwy krytyk, Andrzej Falkie­wicz (on pierwszy dostrzegł u Grzego­rzewskiego temperament mistyka), wy­raził na łamach „Dialogu” opinię, z któ­rą nie mogę się zgodzić, a która do­tyka sprawy bardzo istotnej. Przy o­kazji rozważań nad Genetem i łódz­kim przedstawieniem Balkonu (skąd­inąd ocenionym bardzo wysoko) zanotował: „Grzegorzewski należy do pokolenia reżyserów myślących o teatrze mimikry, o teatrze usiłującym wtopić się w życie, dążącym do integracji z otaczającą go rzeczywistością” (Jak bronić się przed Genetem, „Dialog” nr 11, 1972). Trud­no sobie tymczasem wyobrazić reżyse­ra mniej usposobionego do mimikry, do wtapiania się w życie, niż właś­nie Grzegorzewski. Przeciwnie — jego zamierzenia zawsze sprowadzają się do kreowania w przedmiotach czy wnę­trzach znaczeń całkowicie nieoczeki­wanych. I jeśli pisałam o jego potrze­bie „zakorzenienia się” w przestrzeni teatralnej, to rozumiałam przez to przemianę tej przestrzeni, pieczęć, ja­ką indywidualność artysty na niej po­zostawia. Jeśli jest u Grzegorzewskiego dążenie do integracji czy raczej in­tegralności — to jest to dążenie do integralnej teatralizacji jego spektakli.

Charakterystycznym świadectwem tej dążności do teatralizacji były warszawskie Warjacje, autorski spektakl Grzegorzewskiego. „Autorski” — od­słaniający wszakże i niebezpieczeń­stwa, czyhające na tej drodze. Warja­cje, na które złożyły się skomponowa­ne luźno, powracające w wielu przed­stawieniach motywy (złej miłości, gi­nącego miasta, śmierci, teatralizacji życia) — można określić, parafrazując pojęcie muzyczne, jako moment theatral, moment teatralny. Czas rzeczy­wisty (powrócę jeszcze do tej sprawy) w ogóle w tym przedstawieniu nie ist­niał. Rzeczywisty był tylko wolny rytm nakładających się na siebie ob­razów, uszminkowana twarz umiera­jącego artysty ze Śmierci w Wenecji, długie promenady pisarzy, egzaltacja Arkadiny z Czajki. Dialog (który w te­atrze Grzegorzewskiego toczy się za­wsze między obrazem scenicznym, ob­razem literackim a wyobraźnią widza) w Warjacjach istniał jedynie między motywami literackimi a wyobraźnią reżysera. Widowni — o ile zorientowa­ła się w literackich sygnałach — po­zostało jedynie podążanie za pulsacją obrazów. Wyobraźnia, widza pracowa­ła na sztuczny, jakby wypreparowany w ruchomą rzeźbę, czas teatralny.

Na usprawiedliwienie reżysera trze­ba tu jednak dodać kolejny paradoks czy raczej ironię polskiego losu. Z po­wojennej formacji reżyserów teatrów instytucjonalnych (Kantora do „teatru instytucjonalnego” nie zaliczam) Grze­gorzewski jest pierwszym, u którego przeżycie absurdu, tragizmu istnienia człowieka (podkreślam: człowieka, nie Polaka) jest głębokie i autentyczne, nie zapośredniczone przez fatum dziejów tout court czy dziejów narodowych w szczególności. Przypomnijmy wszakże, że debiuty pisarzy z kręgu teatru absurdu, które w istotny sposób zmie­niły i naturą samego teatru: Becketta czy Geneta — odbyły się dwadzieścia lat wcześniej niż debiut Grzegorzew­skiego. Witkacy, Gombrowicz — owszem, ale kiedy ci prekursorzy wchodzą na nasze sceny? Witkacy w latach sześćdziesiątych, Gombrowicz, jeśli nie liczyć Iwony (1957) i studenc­kiej prapremiery Ślubu Jarockiego (1960), jeszcze później, w połowie lat siedemdziesiątych. Twórca oryginalny, samoistny — cóż może począć, jeśli e­poka i miejsce urodzenia stawiają go w sytuacji spóźnionego bez winy. Ska­zany jest na poszukiwanie w „samym sobie”. Biada mu, jeśli jest reżyserem teatralnym: będzie świecił własnym odbitym światłem. Przypadek Warjacji.

Dzieląc z dramaturgią absurdu od­czucie metafizycznej pustki, Grzego­rzewski, blisko tu spokrewniony zwła­szcza z Genetem i Gombrowiczem, wy­pełnia tą pustkę jaskrawą teatralnoś­cią. Właściwie wszystkie jego przed­stawienia to rozbłyski nagłe, „momen­ty teatralne” czyli chwile zdarzeń, ude­rzające w mglistą powłokę bezczaso­wego snu, metafizyczną dziurę po Ab­solucie. Czas kreowany przez boskie­go demiurga, czas ciągły, w którym odnajdowała się wszechjedność rzeczy i zjawisk, ten czas dla sztuki, która o Absolucie zwątpiła — nie istnieje. Po­został kreowany czas dramatu wraz ze swym linearnym przebiegiem, łań­cuchem przyczyn i skutków. Ale gdy ustąpiła — w międzyludzkim świecie — kreująca jedność czasu Przyczyna, czy można liczyć się z przyczynowością zdarzeń dramatu, z rozwijającą się w linearnym ciągu akcją i psychologią? W świecie, w którym przestały istnieć dosłowności słów i rzeczy — może za­znaczyć się tylko to, co niezwykłe ekspresyjnie: milczenie snu zamiast po­toku zdarzeń, jedno wrażliwe słowo zamiast wielu.

Zarzucano wielokrotnie Grzegorzew­skiemu arbitralne postępowanie z lite­raturą, daleko idące skróty i przetaso­wania tekstów. Jak gdyby zapomina­jąc o tym, że podstawowej korekty dokonał tu czas historyczny. Grzego­rzewski, deklarujący swój rzekomy brak poczucia czasu historycznego — o tym nie zapomniał. To, co przepad­ło w świecie bez hierarchii, artysta odbudować może tylko stwarzając swój świat od podstaw, z właściwym sobie poczuciem harmonii. Ta „sztu­czna” kreacja zastępuje kreację natu­ralną, pierwotną, która niegdyś nada­wała „życie” literaturze i przedmio­tom. Harmonia własnej sztuki to jedyne życie, jakie smutny demiurg-arty­sta może tchnąć w relikty dawnego świata po upadku Absolutu. Mając tu zresztą równe prawa, co wyobraźnia widza — prawda, że potencjalna, ale konieczna jak powietrze spektaklom Grzegorzewskiego.

Odmiennie niż w teatrze Swinarskie­go, nie ma tu mitycznej wspólnoty świadomości twórców i widzów. Jest na­tomiast — w granicach swobody, z ja­ką twórca spektaklu, używając własnych znaków, odnosi się do obrazów tekstu — miejsce na analogiczną swo­bodę interpretacji użytych przezeń zna­ków — dla widza. Naturalnie, także w granicach obrazów tekstu. Łańcuch od literatury do widza przedstawia się więc następująco: obraz literacki — znak twórcy spektaklu, odsyłający do tego obrazu — wyobrażenie odbiorcy, kierujące się ku obrazowi pierwot­nemu, z równoczesną aktywizacją pamięci i wyobraźni.

Cokolwiek nie jest „sztuczne”, a więc wykreowane z pamięci i wyobraźni, jest w spektaklach Grzegorzewskiego — nieprawdziwe, nieistniejące, skaza­ne na pogrążenie w niepamięć-sen. (Zauważmy nawiasem, jakie heroiczne implikacje moralne wobec każdej jed­nostki zawarte są w tym, nigdy nie o­głoszonym, artystycznym programie.) Jego spektakle rozgrywają się w nie­skończenie powolnym rytmie — w ryt­mie snu. W Weselu ten rytm to meta­fora zbiorowej niepamięci o wspólno­cie, w Nie-Boskiej — odmierzane mia­rowym ruchem szybowcowego skrzy­dła przeczucie katastrofy, w ostatnio zrealizowanych Dziesięciu portretach z czajką w tle — „martwy” czas ży­cia, odmierzany jak w klepsydrze osy­pującymi się kartami kolejowego informatora. Temu samemu rytmowi niepamięci i śmierci, poruszaniu się postaci po błędnym kole snu, przeciw­stawia się inny rytm, przyśpieszony, eksplodujący gwałtowną, ekspresyjną grą aktorów, „sztuczne życie”, życie „teatralne” — przebijające się ponad sen milczącego o człowieku bytu. Trój­ka: sen-niepamięć-śmierć przeciwsta­wia się trójce: teatr-sztuka-życie.

Przyjrzyjmy się teraz na dwu przy­kładach, jak ten układ funkcjonuje w powiązaniu z operacjami na tekście i z widownią. W Weselu z kwestii Werny­hory w III akcie pozostało tylko jed­no słowo: „Jutro”. Ale przecież jego słowa, treść przesłania, to legenda literacka, zapisana w pamięci całych pokoleń. Jaka jest pamięć pokoleń, sie­dzących na widowni? Pogrążona w śnie niepamięci o zbiorowości, jak posta­cie sceniczne — czy żywa, zdolna zak­tywizować pamięć indywidualną, a po­przez nią — także i zbiorową? Taki wydaje mi się najprostszy adres ope­racji tekstowej, mającej pobudzić ży­wy związek sceny z widownią. W o­statnim z kolei spektaklu, w drugiej już wersji Czajki Czechowa, skreślił Grzegorzewski całe partie tekstu dają­ce się streścić w Czechowowskiej sentencji: „Ludzie jedzą obiad, a ponad nimi dokonuje się ich życie”. Sytua­cji (tekstowych), odpowiadających pierwszej części tego aforyzmu, w spektaklach Grzegorzewskiego po pro­stu nie ma. Nie ma słów, których war­tość odbieramy dziś inaczej niż za czasów Stanisławskiego, zastąpiły je sytuacje teatralne: „martwy” czas mię­dzy bohaterami, wolny rytm nudy, co­dziennego koszmaru, ponad który z rzadka się wychylają — w wyznaniu miłości, w teatralnym geście aktorki, w odruchu rozpaczy.

Czas w spektaklach Grzegorzewskie­go płynie nurtem rozdwojonym: jego rzeczywistością jest chwila teatralna, błysk, mgnienie, gest. Cząsteczki tych chwil uderzają o nieruchomą i nie­rzeczywistą — na równi dla postaci jak dla widzów — skorupę niepamięci snu, milczącego o skończonym człowie­ku nieskończonego czasu bytu.

Dla Grzegorzewskiego obrazowym synonimem śmierci jest motyw nagoś­ci. Trzy nagie Parki w Weselu (ich ta­niec powtarza się w spektaklu w coraz na inną grupę przenoszonym tańcu niedopełnionych zaślubin); Dziewica obnażająca się gwałtownie przed Hen­rykiem w Nie-Boskiej; dwie nagie po­staci przy fortepianie za „szklaną” osłoną salonu Warszawianki, odpowia­dające symetrycznie, w krótkim mgnieniu (przeczucia?), postaciom Marii i Anny w salonie. W bardziej skom­plikowanym, zwierciadlanym układzie objawia się nagość w Czajce krakow­skiej. Nina Zarieczna w klęczącym ak­cie pochyla się nad podłogą sceny — jeziorem. Jej nagość odbija się równocześnie na białym płótnie rozpiętym na ramie obrazu. W jego kadrze je­szcze nieobecna, żywa w „lustrze na­tury”, ale która nagość jest bardziej śmiertelna i zimna? Statyczna, „sztu­czna” nagość na płótnie, czy zmienna, migotliwa, odpływająca nagość natury?

Sztuka jako pamięć ludzkiego ist­nienia, sztuka jako spotęgowanie ży­cia ludzkiego, przeciwstawiona bezli­tosnej, nie znającej śmierci naturze — to jeden z najważniejszych motywów tematycznych spektakli Grzegorzew­skiego. Wynika to zresztą z samej za­sady kreacyjności. I znów przykładów dostarcza Czajka, pierwsza — łódzka i druga — krakowska. Naturalny Cze­chowowski pejzażyk — jezioro zaroś­nięte trzcinami — ani w jednym, ani w drugim przedstawieniu nie zacho­wuje „roślinnego” kolorytu. W pierwszej Czajce „trzciną” były struny fortepianów osadzone pionowo w po­dłodze; przestrzennym, poziomym ob­razem ich szumu był rozciągnięty nad całą szerokością sceny skręcony drut. W Dziesięciu portretach z czajką w tle trzcinami były metalowe pręty osa­dzone w podłodze. Zasada tworzenia znaków antynaturalnych, także w sen­sie ostrej sprzeczności między ich naturą jako rzeczy — użytkową, pow­szednią — a nadanym im przez Grze­gorzewskiego znaczeniem, obowiązuje w jego teatrze w całej rozciągłości. Między materialny znak, a wyobraże­nie, jakie znak ten przywołuje, mu­szą wejść dwa elementy: obraz lite­racki i pamięć-wyobraźnia widza.

W spektaklach Grzegorzewskiego szczególną przecież rolę grają elemen­ty instrumentów muzycznych. Klawia­tury, struny, młoteczki fortepianów w Weselu stwarzały plastyczną sugestię przestrzeni dźwięczącej „chaty rozśpie­wanej”. Szklane płytki, spoczywające na pulpitach smyczkowych, budowały oddzielającą bohaterów Wnętrza od złej nowiny — metaforę nie-zapisane­go losu. W Ślubie złote suwaki puzo­nów ustawione pionowo określały dworski blichtr i ceremoniał. W Czaj­ce krakowskiej wreszcie pusta, stoją­ca na uboczu skrzynia fortepianu słu­ży jako ławka Dornowi. Ta niema, przekształcona plastycznie muzyczność spektakli Grzegorzewskiego, grająca w ciszy nową „muzykę sfer”, jest jeszcze jednym świadectwem rozpaczliwej nostalgii za utraconą harmonią człowie­ka z Absolutem, jaka przenika ten świat.