Świat, który przeraża i straszy artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Życie Warszawy” nr 70
  • data publikacji
  • 1994/03/24

Świat, który przeraża i straszy

Teatr proponowany przez plastyków, albo z ich ogromnym udziałem ma u nas piękną tradycję. Może największą w Europie. Poczynając od Wyspiańskiego. Grzegorzewski zajmuje w tym szeregu miejsce łatwo rozpoznawalne, choć nie zawsze całkowicie czytelne. Podobnie bywa z pozornie abstrakcyjnymi obrazami i kompozycjami muzycznymi.

Pozbawiony zmysłu komercyjnego, Grzegorzewski potrafi jednak zauroczyć nie tylko grupkę widzów predestynowanych do odbioru sztuki niełatwej. U Grzegorzewskiego awangardowość łączy się harmonijnie z tradycją. To interesujące, że aż tak niezależny twórca nigdy nie odszedł zbyt daleko od sceny pudełkowej, jak i od wielkiej, bo wielkiej, ale jednak literatury.

To, że tradycyjny kształt sceny nie zabija jego niepokornej osobowości plastycznej, to, że porozbijana na wybrane klocki (i od nowa układana) literatura nie gubi swego zasadniczego sensu — pozostaje tajemnicą Grzegorzewskiego.

W przeciwieństwie do wielkiego egocentryka Kantora, nieśmiały w gruncie rzeczy Grzegorzewski nie narzuca nam swojej prywatności. Co najwyżej tę artystyczną. Od 25 lat zachwyca nas raczej (a czasem, w okresach nieco słabszej formy, może i trochę irytuje) tylko swoim niezmiennym charakterem pisma. Rekwizytornia scenograficzna i sposób traktowania aktorów jako elementów partytury są prawie niezmienne. Dowodem na to jest również i ostatnia premiera. Myślę, że poszczególne spektakle Grzegorzewskiego różnią się jedynie stopniem kondensacji pomysłu, oraz ilościową i jakościową zawartością poczucia humoru. I stopniami tragizmu.

Spektakl jest dwuczęściowy. Część pierwsza to synteza przede wszystkim Dostojewskiego i Strindberga (Idiota i Sonata widm), oraz wymieszanie postaci wybranych z obydwu dzieł. Część druga kojarzy postacie i teksty ze słynnego filmu Viscontiego — Śmierć w Wenecji i Szekspirowskiego Otella. Wspólnym miejscem akcji tych dramatów jest to samo ukochane przez modernistów i postmodernistów miasto, przypominające zarówno o nieprzemijalności marzeń i wspomnień, jak i o przemijaniu wszystkiego.

Obydwie części, choć druga jest bardziej poetycka, „uszyte” są z tej samej materii. Ekspresjonizm, nadrealizm, operowy patos, a także poważniejsze fragmenty, mieszają się z groteską, teatrem absurdu i okrucieństwa, z kpiną z rzeczy najpoważniejszych — z miłości, śmierci, samotności. Z nieuniknionej, więc tragicznej śmieszności naszych zachowań. Wielkie znaczenie ma muzyka Stanisława Radwana, który z Grzegorzewskim współtworzy od zawsze. Nie mam wątpliwości, że Radwan to największy i najwszechstronniejszy kompozytor w historii polskiego teatru. W weneckiej części spektaklu jego kwartet smyczkowy przywodzi na myśl muzykę wspaniałych wiedeńczyków — Mahlera i Berga. Jeżeli przypomnimy sobie, że połowę istoty Śmierci w Wenecji stanowiło adagietto z V symfonii Mahlera, wszystko staje się jasne.

Wielkim wkładem w spektakl jest udział niegdyś wielkiego tancerza — Stanisława Szymańskiego, a także modernistyczne śpiewanie świetnego Piotra Łykowskiego. O relacjach między wykorzystaną literaturą a oglądanym teatrem, o przewrotności, z jaką reżyser potraktował archetyp Otella, o dopisaniu do filmu Viscontiego jakby dalszego ciągu (rola Szymańskiego!) trzeba by było napisać oddzielną recenzję.

Co prawda nie wszystkim aktorom starczyło ekspresji i wiarygodności, żeby dorównać wizji reżysera, ale mniejsza o to. I tak mam ochotę ten spektakl obejrzeć powtórnie i głębiej go rozszyfrować.