Ruch jednostajnie odwrócony artykuł

Informacje o tekście źródłowym

  • autor
  • miejsce publikacji
  • „Tygodnik Powszechny” nr 14
  • data publikacji
  • 1994/04/03

Ruch jednostajnie odwrócony

„Czy to będzie wieczorek muzyczny, czy też coś innego?” — pyta Johansson Bengtssona. W Sonacie widm rychło okazuje się, że nie o wieczorek muzyczny chodzi, lecz „zwyczajną kolację widm”. Można by podobnie zapytać, czy Cztery komedie równoległe Jerzego Grzegorzewskiego to sztuka teatralna czy też coś innego?

Cztery komedie równoległe będą składać się z dwóch wieczorów teatralnych. Pierwszy, którego premiera właśnie się odbyła, to Sonata epileptyczna oparta o Sonatę widm Strindberga i Idiotę Dostojewskiego oraz Jagogogo kocha Desdemonę, gdzie spotykają się ze sobą Otello Szekspira i Śmierć w Wenecji Tomasza Manna. Premiera drugiego wieczoru zapowiadana jest na czerwiec. Dwie kolejne komedie równoległe również złożone z czterech tekstów będą nosiły tytuł Ofiarnice księcia Sinobrodego i Wejście króla.

Nowe przedstawienie w Studio zapowiadało się tajemniczo i tajemniczym pozostało. Reżyser wyznał w krótkim wywiadzie: „Nie będę przed premierą przedstawienia komentował czy opisywał, dla mnie też pozostaje ono tajemnicą”. Tajemnicą równie nieprzeniknioną jak sam teatr, wspomnienie i śmierć. Grzegorzewski powiedział jeszcze jedną tajemniczą rzecz: „Nie da się ukryć, że Cztery komedie równoległe są jakimś kresem mojej pracy w teatrze”.

Pierwsza komedia równoległa rozpoczyna się od krzyku młodzieńca osuwającego się po krawędzi okna sceny. Krzyk płoszy oczekujących w kanale muzyków. Czteroosobowa orkiestra smyczkowa (ale nie smyczkowy kwartet!) ucieka unosząc ze sobą instrumenty. Pozostaje zagracona scena: wielka kanapa, fortepiano-trumny, ogromne pulpity na nuty, abażur przypominający starą malowaną karuzelę i oliwkowa zieleń aksamitu rozpostartego w głębi sceny na spiralnie skręconej poręczy. Może to miał być wieczorek muzyczny, ale krzyk wystraszył orkiestrę. Zaczyna się komedia, w której splotły się ze sobą teksty dwóch autorów, na ogół nie łączonych ze sobą: Strindberga i Dostojewskiego. Wielokrotnie spotkają się ze sobą cztery postacie Idioty połączone desperacką namiętnością. Ich losy będą przeplatały się z dziejami bohaterów Sonaty widm, terroryzowanych przez tłustą wampiryczną kucharkę spowitą w czarną krynolinę (Irena Laskowska). Jej jedyna niemal kwestia w sztuce: „Pójdę, kiedy mi się spodoba! (pauza) Teraz mi się spodobało!” to zarazem niemalże jedyny tekst, jaki Grzegorzewski zaczerpnął z dramatu Strindberga. Brzmi niebywale komicznie, podobnie jak rzucone przez Rogożyna (Włodzimierz Press) w kierunku leżącego na środku sceny ciała Nastazji Filipowny „Po co pani się nam narzuca przybierając te swoje pozy”. Zdania wyjęte z kontekstu śmieszą. Coraz trudniej utrzymać powagę wobec wyświechtanych i nieco zbyt egzaltowanych wypowiedzi, cóż z tego, że pochodzących z niekwestionowanych arcydzieł tragedii.

Może dlatego właśnie w programie znalazł się tekst Artauda Precz z arcydziełami, zaczynający się od stwierdzenia: „Jednym z powodów śmiertelnie dusznej atmosfery, w której żyjemy bez możliwości ucieczki [...] jest szacunek, jaki żywimy dla tego, co napisane, sformułowane lub namalowane, co przybrało formę, jak gdyby wszelki wyraz nie był już u kresu, nie osiągnął punktu, gdzie rzeczy muszą zdechnąć, by odnowić się i wynurzyć na nowo”. Dlatego w komediach równoległych możliwa jest aria śpiewaka wykonana rozchwianym falsetem rodem z podrzędnej operetki: „Chcesz, to ja zaraz rozkażę mu, zaraz cię rzuci, zostanie ze mną na zawsze”. Okazuje się także, że bohaterowie mogą uczestniczyć w obu historiach jednocześnie, a nawet wymieniają się rolami. Na przykład Myszkin jest zarazem Studentem z Sonaty widm (Jerzy Łazewski), a Nastazja z Agłają mówią teksty Myszkina i Rogożyna ze słynnej rozmowy po zamordowaniu Nastazji, obserwując mężczyzn przez teatralne lornetki.

Jednak cała ta ponura zabawa odbywa się w cieniu złowróżbnej kucharki i śmiertelnego parawanu, którym zasłania się każdego, kto ma za chwilę umrzeć. Oba utwory łączą się w finale błaganiem o zbawienie wzniesionym do Chrystusa przez Myszkina/Studenta.

Druga z Komedii równoległych dzieje się w Wenecji. Grzegorzewski powrócił do szybowcowych skrzydeł, które osadzone na miękkich sprężynach tym razem zmieniają się w kołyszące się na stojących wodach laguny gondole. Przez środek sceny biegną szyny kolejki, z lewej strony sterczą charakterystyczne dla Wenecji drewniane słupy służące do cumowania łodzi. W głębi podwieszono czarne plażowe leżaki. Widać niczym niezasłonięte drzwi prowadzące na scenę. Kurtyna unosi się bardzo wolno, tak jakby odsłaniała pejzaż stolicy dekadentów i melancholików w tempie właściwym dla pojawiania się miasta na linii horyzontu, gdy przybywamy tu od strony morza. Do Wenecji przyjechał stary Tadzio (gra go tancerz Stanisław Szymański) ze swoją młodą matką (Magdalena Gnatowska) wymawiająca jego imię z cudzoziemską nonszalancją: Ta-dz-io. Wenecja jest też miastem, w którym Otello (czarnoskóry Bożydar Murgan) do szaleństwa pokochał Desdemonę (Anna Chodakowska). Otello stojąc na fortepianie przeciąganym przez scenę przez niegodziwego Jagogogo (Edward Żentara) wygłasza swój monolog. Potem Otello zostanie jedynym niekoncesjonowanym gondolierem, na którego natknął się w Wenecji Aschenbach, zaś Jagogogo właścicielem hotelu zatrzymującym gości wbrew zagrażającej im zarazie. Osią drugiej komedii jest sonet Rilkego (pierwszy z Sonetów do Orfeusza) śpiewany falsetem przez śpiewaka-kastrata, który jeżdżąc na wózku tak jak filmowa kamera, trzyma oburącz ogromną soczewkę. Śpiewak w stroju gondoliera wykonuje lament wenecki.

Pytanie, o czym jest ten spektakl, wydaje się niestosowne. Można powiedzieć, rzecz jasna, że o piekielnych namiętnościach i śmiertelnej melancholii właściwych różnym miejscom równoległym („Ileż z tych miejsc gościłem w sobie” — to zdanie otwiera pierwszą tercynę sonetu Rilkego). Inaczej spełniają się uczucia w Wenecji, inaczej w Skandynawii czy borealnym Petersburgu. Można też rzecz jasna pisać uczenie o postmodernizmie, który pozwala mieszać i łączyć wszystko ze wszystkim. Komedia równoległa powstaje ze zderzenia dwóch utworów, z których żaden nie jest śmieszny, dopiero szatańskie zapętlenie, jakiego dokonał Grzegorzewski, pozwala na wydobycie niezamierzonego a tak nieuchronnego komizmu. Tragedia przecież nie jest gatunkiem naszych niebohaterskich czasów, może po prostu szkoda jej dla nieciekawych problemów wypełniających codzienność.

Dla teatru Grzegorzewskiego właściwy jest ruch jednostajnie odwrócony. Postaci kurczowo trzymają się kulis, niechętnie wychodzą na środek sceny, często poruszają się tak, jak sylwetki w filmie puszczonym od końca. Scena nie jest miejscem, które przyciąga, gdzie można poczuć się komfortowo. Stąd trzeba jak najszybciej uciec, zniknąć, jak Kucharka z Sonaty widm. Scena jest miejscem śmierci i obumierania, gdzie nie ma bezkarnej egzystencji. Ruch jednostajnie odwrócony jest w dodatku ruchem odśrodkowym. Cztery komedie równoległe to chłodno skalkulowana zagadka interpretacyjna dla widzów (użycie kilku zdań z czterech arcydzieł literatury światowej stanowi ewidentną prowokację) i zarazem dotkliwy obraz rozpadu wyniszczającego teatr, do jakiego przywykliśmy. Pozostaje tylko kilka gestów, znaków, nic nie zostaje dopowiedziane.

Na zakończenie jeszcze bardzo dobra i ważna informacja. W spektaklu Grzegorzewskiego możemy znów, po długiej przerwie, podziwiać wspaniałą Teresę Budzisz-Krzyżanowską. Ciąg dalszy spektaklu w czerwcu.